Witold Gombrowicz - Kosmos

Здесь есть возможность читать онлайн «Witold Gombrowicz - Kosmos» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Современная проза, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Kosmos: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Kosmos»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Późne, dojrzałe dzieło wielkiego pisarza stanowi kwintesencję jego poglądów na życie i sztukę. Dowodem na uniwersalność i doniosłość przesłania powieści jest uhonorowanie jej międzynarodową nagrodą Prix Formentor, najwyższym europejskim wyróżnieniem po Literackiej Nagrodzie Nobla.

Kosmos — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Kosmos», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Siedział na pniu i palił papierosa.

– Co pan tu robi?

– Nic, nic, nic, nic, nic, nic – odparł i uśmiechnął się błogo.

– Co pana tak cieszy?

– Co? Nic! Właśnie to: nic! He, kalambur, proszę, hm… Cieszy mnie „nic”, uważa dobrodziejuchna, czcigodny kompan i birbant i dorożka, bo „nic” to jest właśnie to coś, co się robi przez całe życie. Człowiekuś stoi, siedzi, mówi, pisze… i nic.

Człowiekuś kupuje, sprzedaje, żeni się, nie żeni się – i nic.

Człek siedzium na pniusium – i nic. Woda sodowa.

Cedził z wolna, z nonszalancją, jak z łaski. Powiedziałem: – Mówi pan, jakby pan nigdy nie pracował. – Pracować? A juści! A jakże! A owszem! Bankuniuś! Banczek! Bankuchno głuche z firypały do brzucha! Wieloryb. Hm. Trzydzieści dwa lata! Ale co? Nic! Zastanowił się i dmuchnął na rękę.

– Przeciekło!

– Co panu przeciekło?

Odparł przez nos, monotonnie: – Lata rozpadają się na miesiące, miesiące na dni, dni na godziny, minuty na sekundy, a sekundy przeciekają. Nie złapie pan. Przecieka. Ucieka. Czym jestem? Jestem pewną ilością sekund – które przeciekły.

Rezultat: nic. Nic.

Zaperzył się i wykrzyknął: – Złodziejstwo! Zdjął binokle i trząsł się, staruszkowaty, podobny do oburzonych starszych panów, co to protestują czasem na rogach – ulic, w tramwaju, przed kinem. Mówić do niego? Mówić? Ale co? Ja wciąż błąkałem się nie wiedząc, czy w prawo, czy w lewo, tyle, tyle wątków, powiązań, insynuacji, gdybym chciał wyliczać wszystkie od samego początku, korek, spodek, drżenie dłoni, komin, zgubiłbym się, tuman rzeczy i spraw niedorysowanych, nie dość trzymających się kupy, coraz ten i ów szczegół wiązał się z drugim, zazębiał, ale inne zaraz narastały powiązania, inne kierunki – oto czym żyłem, jakbym nie żył, chaos, kupa śmieci, miazga – wsadzałem rękę w worek wypełniony śmieciem, wyciągałem co popadło, oglądałem czy mi się nadaje do budowy…

domku mojego… który, biedak, fantastyczne przybierał kształty… i tak bez końca… Ale ten Leon? Już od dawna mnie zastanawiało, że on jak gdyby krąży w moim pobliżu i nawet wtóruje, istniało jakieś podobieństwo, chociażby to, że on się gubił w sekundach, jak jaw drobiazgach, ba, ba, były i inne poszlaki, dające do myślenia, te gaiki z chleba podczas kolacji i inne drobiazgi, to Ti-ri-ri, a ostatnio znowu, nie wiedziałem dlaczego, zamajaczyło mi, że owa wstrętnawa „wsobność” („swój do swego po swoje”) podłażąca do mnie od strony Tolów i księdza, także tak jakoś jakby coś ku niemu się miała. Co mi szkodziło zatrącić teraz o wróbla i o wszystkie tamte dziwności w domu? Przyłożyć to do niego i zobaczyć, czy czego nie zobaczę, byłem przecie, jak wróżka, wpatrzona w szklaną kulę, w dym.

– Pan jest zdenerwowany, nic dziwnego… Po tych historiach z ostatnich dni. Z kotem i… Niby drobiazgi, ale łamigłówki, trudno się odczepić, jakby robactwo oblazło…

– Kocium? Detal, kto by się przejmował kociotrupem kociokwika! Spójrz, brateńku, co za bąk i jak trąbi, szelma! Kociościerw jeszcze wczoraj łaskotał mnie system unerwienia drążącą łaskotką – ale dziś? Dziś w niebotycznym zapatrzeniu się moim na góry – córy, hej, hej, hej, jedyne?! Zgodzę się, mam w nerwach rodzaj napięcia, ale świętującego tumtupuli, narabuli, odświętnego, uroczo uroczystościowego, uroczyście uroczego, hejże ha, święto, święto! Święto! Czy panuś kochuś kochanieńki niczego nie zauważymuś?

– Czego?

Pokazał mi palcem kwiatek w butonierce. – I proszę skłonić ku mnie łaskawy nosek, pociągnąć.

Wąchać go? To mnie zaniepokoiło chyba bardziej, niż powinno… – Po co? – zapytałem.

– Jestem z lekka uperfumowany.

– Uperfumował się pan do gości?

Usiadłem na pniu, troszkę dalej. Łysina jego tworzyła z binoklami całość szklisto – kopulastą. Zapytałem, czy zna nazwy gór, nie, nie znał, zapytałem, jak się nazywa dolina, odburknął że wiedział, ale zapomniał.

– Co pan z górami? Z nazwami. Nie o nazwę chodzi.

Już miałem zapytać „a o co?”, ale się wstrzymałem. Lepiej niech sam powie. Tu, w tej odległości „za górami, za lasami, tańcowała Małgorzatka z góralami!” Ach, ach, a jakeśmy doszli z Fuksem wtedy do muru, gdzieśmy patyk odkryli, to też człowiek czuł się, jak na końcu świata – zapachy, szczyn chyba, gorąco, mur – a teraz, tutaj, po co pytać, lepiej niech samo się zacznie… gdyż, nie ulega kwestii, osacza mnie jakaś nowa kombinacja i coś tu zacznie wysnuwać się, wiązać… Ale lepiej cicho. Siedziałem, jakby mnie nie było.

– Ti, ri, ri.

Ja nic. Siedziałem.

– Ti, ri, ri.

Znów milczenie, łąka, lazur, słońce już niżej, ścielące się cienie.

– Ti, ri, ri!

Ale tym razem już na całego, dobitne jak sygnał ataku. I naraz padło:

– Berg!

Wyraziście, głośno… żebym nie mógł nie zapytać, co to znaczy.

– Co?

– Berg!

– Co, berg?

– Berg!

– A tak, pan mówił, że dwóch Żydów… Żydowski witz.

– Jaki tam witz! Berg! Bergowanie bergiem w berg – uważa pan – bembergowanie bembergiem… Ti, ri, ri, – dodał chytrze.

Zatrzepotał rękami i nawet nogami – jakby zatańczył w sobie – triumfalnie. Machinalnie i głucho powtórzył gdzieś z ledwie dostrzegalnej głębi: berg… berg. Uciszył się. Czekał.

– No, dobrze. Przejdę się trochę…

– Siedź pan, co pan będziesz w słońcu spacerował. W cieniu przyjemniej. Przyjemnie. Takie małe przyjemnostki – najlepsze. Smaczne. Smakują.

– Zauważyłem, że pan lubi małe przyjemnostki.

– Jak? Co? Za przeproszeniem?

Zabulgotał rodzajem wewnętrznego śmiechu: – Słowo honoru, racja fizyka, pan myśli o tych tam zabawusium mojum na obrusie, na oczach połowicy? Dyskretnie, jak przystało, żeby skandalów mnie nie robiono? Tylko, że ona nie wie…

– Co?

– Że to berg. Bergowanie moje bembergiem moim z całą bembergowatością bemberga mojego!

– No, dobrze… Niech pan wypoczywa, przejdę się…

– Dokąd panu tak się spieszy? Niech pan się wstrzyma chwilusię małą, może powiem…

– Co?

– To, co pana interesuje. Czego pan ciekawy…

– Pan jest świnia. Brudas.

Cisza. Drzewa. Cień. Polanka. Cisza. Powiedziałem to ciszej – co mi groziło? W najgorszym wypadku obrazi się i wymówi mi dom. No, cóż, przerwie się, urwie, przeniosę się do innego pensjonatu, albo wrócę do Warszawy, żeby denerwować ojca i doprowadzić do rozpaczy matkę osobą moją nie do wytrzymania… Ba, nie obrazi się… – Pan jest brudna świnia – dołożyłem. Polanka. Cisza. Mnie właściwie na jednym zależało: żeby mi nie zwariował. Gdyż zachodziła obawa, że to maniak, mente captus , a w takim razie straciłby po prostu znaczenie, on i wszystkie jego ewentualne czyny i wszystkie wyznania, a wtedy i moja historia mogła okazać się czymś ufundowanym na niewybrednych szaleństwach biednego idioty – błaha. Ale wtrącając go w świństwo… och, tam mogłem go użyć, tam on mógł mi się złączyć jakoś z Jadeczką, z księdzem, z kotem moim, z Katasią… tam mógł mi być pożyteczny, jako jedna więcej cegiełka domu mojego, na krańcach pracowicie budowanego.

– Co pan się rzuca? – zapytał marginesowo.

– Ja się nie rzucam. Spokój natury…

I zresztą, jeśli go obraziłem, była to obraza gdzieś, w oddaleniu… prawie przez teleskop.

– Mógłbym zapytać: jakim prawem?

– Pan jest lubieżnik.

– Dość! Dość! Za pozwoleniem, ależ upraszam, ależ proszę, ależ proszę wysokiego sądu, ja, Leon Wojtys przykładny ojciec rodziny, sądownie nie karany, całe życie harujący, zarabiający, dzionek w dzionek z wyjątkiem niedziel, z domciu do banczku, z banczku do domciu, dziś emerytowany, ale niemniej przykładny, szósta piętnaście wstaję, wpół do dwunastej zasypiam (chyba, że bridżyk za zezwoleniem połowicy), panie mój, ja połowicy mojej przez trzydzieści siedem lat małżeńskiego pożycia ani razu z żadną inną tego tam… hm, hm… Nie zdradziłem. Ani razu. Trzydzieści siedem. Ani razu! Proszę! Mąż jestem dobry, czuły, wyrozumiały, uprzejmy, pogodny, ojciec najlepszy, czule kochający, dla ludzi przyjemny, chętny, życzliwy, pomocny, proszę, niechże pan powie, co pana w życiu moim upoważnia do takich tam, że ja coś tam, na boczku, czy jak, psim swędem, zupełnie jakbym ja nielegalnie, pijaństwo, kabaret, orgia, rozpusta, łajdactwo i wszeteczeństwo z lafiryndami, może przy lampionach bachanalie z odaliska – mi, ale pan sam widzi, spokojnie sobie siedzę, gawędzę i, – krzyknął mi triumfalnie w samą twarz – jestem correct i tutti frutti !

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Kosmos»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Kosmos» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Отзывы о книге «Kosmos»

Обсуждение, отзывы о книге «Kosmos» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x