Ania opowiadała mi o swojej najlepszej przyjaciółce Krystynie, która,jak na spowiedzi” otworzyła się przed przełożoną nowicjatu. Dziewczyna zwierzyła się „mateczce” m.in. ze swojej zawiedzionej miłości. Miała chłopca, w którym zakochała się „na zabój”. Ten jednak…niedowiarek jeden… chciał od niej dowodu miłości. Dostał go tylko raz i… odszedł. Przypadek jakich tysiące. Najgorsze, że Krysia popełniła podobny błąd po raz drugi, z innym chłopcem i podobnie pokarał ją los. Wyznała przełożonej z całą otwartością, iż fakty te były bezpośrednim powodem jej wstąpienia do zakonu, ale kiedy już się tutaj znalazła odczuła prawdziwe powołanie, przebaczenie i Łaskę Boga. Była bardzo szczęśliwa, że odnalazła swoje miejsce na ziemi i drogę, którą pragnie iść z całego serca. Niestety „mateczka” uznała Krysię za „nieodpowiedzialną” oraz „niebezpieczną na przyszłość” i przy najbliższej okazji – usunęła. Postąpiła „dokładnie” jak sam Pan Jezus, który „ukamienował jawnogrzesznicę i wykopał ją z miasta”. Takich przykładów bezdusznego traktowania autentycznych powołań, faryzejskiego podejścia do prawa i przykazań oraz deptania przy tym ludzkich losów – mogę przytoczyć znacznie więcej.
Po wstępnym przesiewie w nowicjacie następuje zasadniczy przełom. Siostry przełożone przestają grać potulne ciocie klocie i biorą się ostro za szlifowanie pozostałego „materiału”, uznawszy wcześniej jego przydatność. Dziewczętom natomiast otwierają się oczy i schodzą na ziemię. Nigdy już nie odzyskają dawnego entuzjazmu i radości; ich miejsce zapełni teraz przygnębienie i smutek. Stopniowo coraz mocniej staną na nogach. Nie będą się więcej łudzić, że odnalazły raj na ziemi. Ania oddała to takimi słowami: (…)
„To miejsce wydało mi się wówczas może nie tak cudowne, jak na początku, ale zaczęłam dostrzegać jego inne walory i korzyści wynikające z mojego tam pobytu. Przypomniałam sobie pijanego ojca, który oddaje mocz na skatowaną, leżącą na podłodze matkę. Na świeżo w pamięci miałam także ciągłe uczucie niedożywienia, strachu i wstydu przed całym światem. Tak więc na nowo, nie bez pewnego wyrachowania, skalkulowałam sobie pierwotne motywy mojego wejścia za klasztorną furtę. Wiedziałam, że podobnie kombinują inne siostry. Ciężko tylko było patrzeć, jak te najbardziej „święte”, „ideowe” – gorszyły się, upadały na duchu i stopniowo rezygnowały tak ze świętości, jak i z ideałów. Siostry przełożone coraz częściej sprowadzały nas na ziemię. „To nie jest przytułek dla darmozjadów, tu trzeba ostro zapieprzać żeby dostać papu” – przekonywały nas często starsze opiekunki. Nawet się nie spostrzegłyśmy kiedy ich mentalność, a nawet obcesowe, grubiańskie zachowania – stały się naszymi. Tylko nielicznym udało się uchronić resztki godności, najcenniejszych wartości ludzkich i osiągnąć jakiś poziom życia duchowego”(…)
Ania i jej koleżanki, które dotrwały do końca dwuletniego okresu nowicjatu, po złożeniu ślubów zakonnych, z nadzieją pojechały do swojej pierwszej pracy w terenie. Każdej zmianie pracy czy środowiska towarzyszy taka nadzieja, a później… tęskni się do przeszłości. W przypadku naszych młodych sióstr zakonnych ta tęsknota była szczególnie silna, gdyż w ogromnej większości trafiły one z tzw. deszczu pod rynnę – czyli do domów zakonnych, gdzie były służącymi – tak jak w nowicjacie – z tą tylko różnicą, że same obsługiwały kilka starych „kwok”. Ani wyjątkowo doskwierał brak przyjaciółek. Nie miała nikogo przed kim mogłaby się otworzyć, porozmawiać; nie mówiąc już o wspólnym przeżywaniu radości, beztroskim śmiechu, żartach i dziewczęcych szczebiotach, których przecież nie brakowało, nawet w takim miejscu jak nowicjat. Kiedy trafiła do mojego miasta, zamieszkała z pięcioma zakonnicami, z których jedna mogła być jej matką, a pozostałe – prababkami. Stare babsztyle pomiatały nią na wszystkie strony – oprócz najcięższej pracy w kościele, Ania musiała utrzymywać w czystości niemal cały wielki dom, pielić w ogródku, myć i ubierać dwie najstarsze „koleżanki”. W podziękowaniu otrzymywała nierzadko: krzyk, wyzwisko, a czasem nawet policzek. Wytchnieniem były tylko modlitwy i codzienne spacery ze świątyni do domu i z powrotem. Wieczorem, kiedy położyła się do łóżka, zasypiała kamiennym snem. Tak zresztą wolała – nie chciała marzyć ani nawet śnić, bo przebudzenia byłyby zbyt bolesne. Dziewczyna popadła w najbardziej destruktywny rodzaj depresji. Była bezwolna, kompletnie zrezygnowana, nie miała już siły się bronić. Nie pomagała jej ani modlitwa, ani resztki wiary w Boga, które udało jej się uchronić żyjąc pośród Sióstr Niepokalanek.
Tak, drodzy Czytelnicy, życie w zakonie – miejscu, które zdawać by się mogło z racji swego charakteru – powinno być niemal święte, niczym szczególnym nie różni się od Waszych domów, a Wasze rodziny – od rodzin zakonnych. Jeśli kiedykolwiek Myśleliście, że ludzie (mężczyźni i kobiety), którzy przebywają w zakonach i klasztorach są ulepieni z innej gliny – to Żeście się sromotnie mylili! Większość z nich posiada najgorsze cechy charakteru – są zgorzkniali, samolubni i nieludzko uszczypliwi, a ich moralność stoi zazwyczaj dużo niżej w porównaniu z ludźmi świeckimi, żyjącymi w normalnych warunkach. Z pewnością poszli za klasztorną furtę nie dla kariery ani po pieniądze; większość pokierowało autentyczne powołanie. Nie przeszkadza im to jednak w byciu „normalnymi ludźmi” – pić, palić, wzniecać awantury, kłamać, bić, nienawidzieć, rzucać oszczerstwa, zazdrościć, pożądać i ulegać pożądaniom. Czas zadać kłam utartym stereotypom. Możecie się śmiało pocieszyć, iż ci ludzie niczym szczególnym się od was nie różnią (bez obrazy!), może oprócz warunków w których żyją. Właśnie to inne (nie do końca normalne) życie jest powodem ich zmanierowania, malkontenctwa, deformacji charakteru, zboczeń seksualnych, dziwactw itp. Mało kto wie na przykład, że do niedawna jeszcze w jednej ze wspólnot żeńskich reguła zakonna zabraniała siostrom podmywania krocza i mycia piersi
– „aby nie wzbudzać grzesznych pożądań”.
Nowicjaty, klasztory i domy zakonne nie są oazami miłości chrześcijańskiej z dwóch prostych powodów – tam gdzie jest człowiek, tam zawsze jest słabość i grzech, a nienormalne środowiska w naturalny sposób sprzyjają nienormalnym zachowaniom. Naprawdę wartościowi ludzie w habitach i sutannach to ci, którzy choć w niewielkim stopniu, potrafią zachować swoje ideały i szczere intencje
– towarzyszące im u progu drogi powołania, a przede wszystkim
– zdając sobie sprawę ze swojej słabości – nie robią z siebie świętych męczenników i nieomylnych stróżów moralności.
Czy Myślicie, że kontemplacyjnie schyleni, zakapturzeni mnisi o brewiarzowych twarzach nie marzą o baraszkowaniu w łóżku z młodą dziewczyną? A młode zakonnice – nie drżą na myśl o męskich organach orzących ich zarastające szparki? Marzą i myślą o wiele częściej niż zwykli ludzie bo – jak świat światem – głodnemu był zawsze chleb na myśli, a podobno jedzenie chleba i seks to dwie największe potrzeby człowieka. Spowiadałem kiedyś jedną zakonnicę, która wyznała, że od wielu lat prześladuje ją notorycznie pewna wizja
– młody, przystojny mężczyzna wkładający rękę pod jej habit i pieszczący przyrodzenie. W takich chwilach, gdy jest sama, nie może oprzeć się pokusie i robi to sama – onanizując się własną dłonią. Onanizm jest zresztą najczęściej wyznawanym grzechem tak księży, jak też zakonników i zakonnic. Na pewno te ostatnie o wiele rzadziej uprawiają czynnie seks z mężczyznami, a jeśli już – są to z reguły księża, ale wynika to przede wszystkim z zamkniętego, wspólnego życia jakie prowadzą.
Читать дальше