Stefan CHWIN. Gombrowicz i Forma polska
Trans-Atlantyk miał się stać skandalem. Czy się stał? „Przełknięto jakoś. Nikt nie wziął tych cudactw na serio. Dynamit nie został dostrzeżony" – narzekał Gombrowicz w Testamencie (Rozmowach z Dominique de Roux). Czy miał rację? Czytelników, którzy przyjęli jego powieść z prawdziwym oburzeniem, było wcale niemało. Po latach Jerzy Giedroyc, pierwszy wydawca książki, która ukazała się najpierw we fragmentach w paryskiej „Kulturze" (1951), później w Instytucie Literackim (1953), przyznawał, że po publikacji i Trans-Atlantyku „Kultura" straciła więcej prenumeratorów niż po publikacji najbardziej nawet kontrowersyjnych artykułów politycznych. Cóż zaś mówić o opinii Lechonia, wedle którego „Trans-Atlantyk to historia bardzo plugawa". Pytania, jakie Gombrowicz w swojej powieści postawił, nie byłyby może aż tak oburzające, gdyby nie chwila dziejowa – najbardziej chyba drastyczna z możliwych – w której zostały postawione. Trans-Atlantyk zaczyna się groteskowym obrazem archetypicznej sytuacji polskiego losu, dobrze znanej paru polskim pokoleniom: rok 1939, naród znów napadnięty przez sąsiadów ponosi militarną klęskę, Niemcy druzgoczą polską armię, tak jak sto lat wcześniej, podczas powstania listopadowego, Rosjanie druzgotali armię powstańczą. Co w 1831 roku, gdy upadało powstanie, robił Mickiewicz? Wiemy dobrze choćby z pamfletu Maurycego Gosławskiego: bawił w Rzymie. Co robią w Trans-Atlantyku Polacy, których los w 1939 roku rzucił na argentyńską ziemię? Wielu z nich (lecz czy większość?) bez wahania podąża pielgrzymim szlakiem Legionów Dąbrowskiego: wsiada na statek płynący do Anglii, tak jak to zrobił choćby Wacław Iwaniuk, pisarz, który podobnie jak Gombrowicz w sierpniu 1939 roku znalazł się w Buenos Aires: „Z Argentyny zgłosiłem się jako ochotnik do armii polskiej we Francji, a przydzielony do Brygady Podhalańskiej, brałem udział w walkach w Norwegii pod Narvikiem". Bohater Trans-Atlantyku na statek płynący do Anglii z rodakami nie wsiada: będzie bawił w Buenos Aires. Tak zaczyna się jego przygoda. Przygoda – powiedzmy od razu – dość dwuznaczna, bo on nie tylko „powtarza" losy wieszczów, którzy – jak to im będzie wypominać czarna legenda – jechali do powstania listopadowego, jechali i jakoś nie dojechali, lecz i z tymi paralelami szyderczo się obnosi!
Dlaczego nie jedzie na ratunek Polsce? Bardzo przypomina samego Gombrowicza, nosi nawet jego nazwisko, więc Gombrowicz mógłby go jakoś usprawiedliwić, dając w swojej powieści choćby takie wyjaśnienie powodów swego pozostania w Argentynie, jakie dał w przedmowie do wydania z 1953 roku. Ale właśnie tego nie robi! Nie wspomina nawet słowem o niedyspozycji zdrowotnej, która czyniła go niezdolnym do służby wojskowej. A przecież wystarczyłoby tylko parę słów! Tymczasem on, przeciwnie, każe swojemu bohaterowi wygłosić jedną z najbardziej skandalicznych filipik w dziejach polskiej literatury, sugerując, że racje, które skłoniły go do „dezercji", niewiele miały wspólnego z rozgrzeszającą słabością ciała.
Więc najpierw: są to racje wyzywająco niskie. Tak jakby nagle wyszła na jaw wstydliwie skrywana podszewka polskiej duszy – paskudnie egoistyczna. „Nie będę ja się w to mieszał, bo nie moja sprawa, i jeśli konać mają, niech konają" – tak mówi o rodakach, którzy giną właśnie w kampanii wrześniowej, ktoś, kto nade wszystko – jak na to wygląda – dba o własną skórę. Ale – uwaga! – nic nie jest w Trans-Atlantyku jednoznaczne! To, co niskie i kompromitujące bohatera, nagle w niespodziewanych obrotach fabuły odsłania swój rewers – i to wcale wysoki. Bohater Gombrowicza jest pisarzem – do owych racji egoistycznych dorzuca więc racje, które są racjami artysty; z pewnością są to racje, które wyrastają z „najskrajniejszej pychy" – lecz czy tylko? Czyż nie są to w istocie racje, które musi przemyśleć każdy, kto rozważa trudną kwestię praw jednostki i granic patriotycznej powinności? W jakim momencie usprawiedliwione poczucie własnej wartości przechodzi w wyniosły egotyzm? Jak dalece nasze ja jest własnością nas samych, a jak dalece należymy do innych? Dylematom tym Gombrowicz w swojej książce nadał wyzywającą ostrość. Pyta więc w Trans-Atlantyku: Czy „pisarz pierwszorzędny", pretendujący do wysokiego miejsca w literaturze światowej, powinien wiązać swoje losy (i to na śmierć i życie…) z narodem „drugorzędnym", słabym, ponoszącym klęski, który wprzęga artystów w jarzmo duchowo wyjaławiającej Służby? A może należałoby raczej wybrać sobie takie miejsce na ziemi – bezpieczne i piękne – w jakim nasz talent mógłby prawdziwie swobodnie rozkwitnąć w zbiorowości wolnej i szczęśliwej, która nie tłumi, lecz – przeciwnie – właśnie rozpłomienia nasze uzdolnienia, sprzyjając duchowemu rozwojowi jednostki, bo prawdziwie cenne jest jedynie ludzkie ja, a naród, szczególnie naród słaby, żyjący w stałym poczuciu niepewności, stanowi dla duszy deformujące zagrożenie? Czy więc nie lepiej trzymać się raczej z dala od okolic naznaczonych stygmatem klęski i od zbiorowości dotkniętych kompleksem niższości – bo duchowa atmosfera takich miejsc i takich grup nie służy zbytnio indywidualnej samorealizacji? A czyż właśnie jednym z takich niedobrych miejsc, w których indywidualny rozwój bywa hamowany, nie jest Europa Środkowo-wschodnia, ów obszar dotknięty kompleksem peryferii, z którego wywodzi się bohater Trans-Atlantyku?
„Dusza polska" i „dusza interakcyjna"
Gombrowicz miał niesłychanie ostre wyczucie hierarchii i wiele napisał o psychice środkowoeuropejskiej, którą uważał za kulturalnie słabszą od mentalności zachodniego świata. Ileż to w Dzienniku znajdziemy uwag na temat tej słabości! „Kompleks środkowoeuropejski"! Bo nie tylko Polacy, ale i Litwini, Bułgarzy, Rumuni, Węgrzy, Jugosłowianie chcą „dorosnąć" do Zachodu, dorównać, doścignąć… i właśnie w tym staraniu, by dorównać i doścignąć, zdradzają się ze swoim poczuciem „drugorzędności". Pokażmy, żeśmy nie gęsi i swój język mamy… Tymczasem ktoś, kto ma mocne poczucie własnej wartości, wcale się nie kłopocze tym, jak go ocenią inni. To on ich ocenia. Chcąc dorównać, zawsze stawiamy się w pozycji niższego.
Jak zatem żyć (a także jak być artystą) w społeczności sfrustrowanej niepowodzeniami militarnymi, stale zagrożonej w swoim istnieniu i dręczonej poczuciem niedorastania do „prawdziwej" kultury? Właśnie sytuacja pisarza w społeczności zjadanej przez kompleks prowincji, szczególnie silny w chwilach klęski, stała się jednym z głównych tematów Trans-Atlantyku. Gombrowicz skupił bowiem swoją uwagę la tym, w jaki sposób ów kompleks promieniuje na całość życia zbiorowego Polaków. Ale obraz społeczności polskiej, kreowany w jego powieści, jest nie tylko błyskotliwą metaforą „kompleksu polskiego" czy „kompleksu środkowoeuropejskiego", jest także metaforą ogólniejszego socjologicznego prawa. Społeczności dotknięte kompleksem niższości – zdaje się nam mówić Gombrowicz – mają wbudowany mechanizm duchowej autodestrukcji, który odbiera wszystkim członkom wspólnoty szansę na życie autentyczne. Ulokowanie akcji powieści w archetypicznej sytuacji polskiej klęski pozwoliło Gombrowiczowi na groteskowe uogólnienie psychospołecznych mechanizmów kompleksu oblężonej twierdzy. Pod wpływem frustracji społeczność „słaba" usztywnia się i zaczyna kpić w sobie wszystko, co nie wzmacnia kurczowej woli samoobrony. Poczucie „drugorzędności" zmienia społeczeństwo otwarte w społeczeństwo zamknięte. Nie tylko najeżone wobec obcych, lecz i nastawione represyjnie wobec swoich. Kto nie służy Sprawie, jest nikim.
Читать дальше