– Milcz! Milcz! Schowaj to, co mówisz, bo za nic nas ludzie będą mieli! Cóżeś zgłupiał, żeby się z tym chwalić! Zastaw się, a postaw się!
Zastaw się, a postaw się.
Zastaw się, a postaw się.
Oj, dziś, dziś, dziś! Dali go! Tańczyć, tańcować! A pokazać Cudzoziemcom jak to my tańczemy! A tańcować tańcować! A pokazać jakie to Śpiwki nasze, a jakie hołubce, jaka przytu-panka! Pokazać jakie to Dziewczęta nasze, jakich Chłopców mamy! Krew nie woda! Dziś, dziś, dziś! A niech widzą, jaka to Uroda nasza! Oberek, Mazur, Mazur!
Bo w Mazurze taka dusza, Że choć umarł to się rusza!
Tańcz, tańcz, tańcz!… Na kolana padłem. Ale stary pan Kaczeski przystąpił do mnie, że za potrzebą chce na dwór wyjść i żeby to Psi go nie opadły… Z nim wiec razem na dwór wyszedłem i, gdy on pod krzakiem się załatwia, ja na dom spoglądam, który na pola, lasy tańcem a światłem a huczną Zabawą wybucha. A w górze niebo czarne, jak Obwisłe. Tu zaś Kulig huczy, a już to się Wdzięczy, a już to się Kocha w sobie rozkochany jak Oczarowany i kocha się Kocha, a śmigłość, a dziarskość i podkówką krzeszą i Kocha się, Kocha siebie, Kocha, w sobie Zadurzony, a już Zakochany i Kochajmy się, Kochajmy się, dziś, dziś, dziś! Oj, ale to Kocha się, Kocha się, Kocha… A niebo czarne, puste; a tu blisko krzak jakiś ciemny, niezbadany… dalej zaś dwa drzewa stały… a dalej gromba jakaś była, ale Ciemna, Nieruchoma…
I coś tam za krzakami, niedaleko płota, szurgnęło. Ja patrzę, a tam stwór dziwny się przemknął koślawo: cielę, nie cielę, chyba Pies duży, ale z kopytami i jakby garbaty. Krzaka rozchyliłem i widzę, że pod magnoliami inny stwór podobny sadzi, a właśnie jakby kto oklep na psie jechał: ale dwie ludzkie głowy ma! Jakem dwie głowy ludzkie zobaczył, skóra na mnie ścierpła i pierwsza chęć moja, żeby do domu uciekać; alem się wstrzymał i przyjrzeć się nieczystości tej postanowiłem.
Bokiem tedy, wzdłuż płotu, zachodzę, za krzakami: a tam szurganie, podskoki i jakby konie… bo ciężko skakają, stękają. A i Sapanie, ale jakby ludzkie. To znów jakby Kwik cichy, zduszony, albo wierzganie, albo Tratowanie. I chyba dość dużo tego, choć nie psy, nie konie, ani też nie ludzie. Jeszcze więc bliżej krzakami zalazłem, aż w pomroce, o jakie pięćdziesiąt kroków, Kupę dużą zobaczyłem… Bo to Kupą stało za drzewami, a jakby skakało, jakby się tam gziło, na kieł brało, ale, wstrzymywane, jakby na miejscu Kopytami biło… i Chrapanie, kwik cichy zduszony, albo i jęk, a ludzki prawie… To więc widowisko tak Bolesne jakieś a tak Okropne, Straszne, tak Przestraszne, żem się w słup soli zamienił i jakbym zmarzł, wcale ruszyć się nie mogłem.
Wtem jeden ze stworów owych niezgrabnymi skoki do mnie się przybliżył (a właśnie jak to jeździec na koniu, gdy konia objeżdża i jego ostrogą musztruje, a wędzidłem ściąga) i Baron to był! Baron na Ciumkale! A zaraz drugi Jeździec nadjechał, w którym Rachmistrza poznałem: on, ciężko tratując, na Cieciszu siedział i jego ostrogą zażywał, a wędzidłem ściągał, aż chrapał, kwiczał Ciecisz! Zacharczał tedy Rachmistrz cicho, Przeraźliwie:
– Czy wszystko gotowe? – Gotowe – zacharczał Baron przeraźliwie. – Jeszcze nie! – zacharczał Rachmistrz z przerażeniem. – Jeszcze my nie dosyć Straszni! Jeszcze więcej Ostrogi zadać koniom naszym! Niech ponoszą! A dopiro, gdy Kawaleria nasza arcypiekielną się stanie, ataku dam sygnał i Uderzymy! A gdy uderzymy, Stratujemy! A gdy stratujemy, Rozniesiemy! I zwyciężymy, Zwyciężymy! – Zwyciężymy! – wycharknął Ciumkała z kwikiem, z charkiem czarnym. – Zwyciężymy, bo my Straszni, Straszni, o, Bij Zabij, Przerażaj, Przerażaj, Dosiadaj, Dosiadaj! – Bij Zabij – charknęli. – Bij Zabij!
Słysząc słowa te, które jak szalone w cichości nocnej ogrodu zabrzmiały, ja skoka dałem i krzakami do domu pobiegłem, a drzwi za sobą jak przed Morową Zarazą zawarłem. Boże miłosierny!
A toż ostrzec trzeba, żeby drzwi, okna zamykano, do broni, do broni! O, Piekielnicy! Ale co to, co to? Co to za głos, rozgłos? Dopiroż patrzę: tańczą wszystkie pary! Oj, dziś, dziś, dziś! Tańczy tyż Ignacy, z panną Tuśką tańczy, a już tak dziarsko i chwacko obraca, tak dzielnie wywija, że jemu dansyrka tylko w rękach furczy… aż dziwią się Starzy… aż mu poklask dają… Ale co Przytupnie, to ktoś mu tam Tupnie, a tyż co Podskoczy, to jemu kto Skoczy… i nie kto inny pewnie to był, tylko Horacjo, który pannę Muszkę wziął do tańca, a już tak szparko wywija, zawija, że mu dansyrka furczy, furczy, furczy! Więc tyż to we dwóch wybijają, przytupują, obracają, to w prawo w lewo Wywijają, aż panny jak frygi! Oj to tańcują, tańcują! I co lgnąc skoczy, Horacjo Podskoczy, co Horacjo łupnie, lgnąc tupnie tupnie, gdy jeden zakręci, to drugi Wykręci i tup, łup, łup i buch i bach buch, i bach bach buch bach, Buchbach, Buchbach, Buchbach, bach bach, buch, buch, Buchbachem tańcują!
Buchbachem! Buchbacha głos, jak Bęben, coraz silniej się rozlega! Gonzalo w czarnej obfitej Mantylli, takimż Kapeluszu, dwukrotnie przez całą salę przeszedł i poklaskiem swoim taneczników szczycił. A ja, słysząc Buchbacha zew, głowę pochyliłem i powieki cokolwiek zmrużyłem… i już tak pusto, pusto, że jak Bęben pusto!… Ale przyskoczył Minister:
– Na Boga! – krzyczy – Cóż to! Chyba się popili! Do diabła z takiem tańcowaniem, przecież już muzykę głuszą a wziąć ich za łby, wyrzucić!… Ale lgnąc Buchnął, Horacjo więc Bachnął, Bach, Bach, Buch, Buch, aż szyby drżą, a filiżanki skaczą, i spodeczki, aż jęczy podłoga! Dopiroż tam inni tanecznicy jeszcze tańczyć próbowali, a do wtóru, że to Kulig, Kulig, Mazur, Mazur, ale gdzie tam! Już Kuligu nie ma, tylko Buchbach, Buchbach i w kąt się zbiegli, patrzą, a tu Buch, Buch, Buch, Bach, Bach, Buchbach jak Koń grzmoci! Tomasz nóż długi, który do mięs krajania, ujął i niby to mięsa chce ukrajać… ale w kieszeń surduta nóż wpuścił…
To ja krzyknąć chciałem, że Synobójstwo, Synobójstwo!
Ale Ojcobójstwo! Bo już w podskokach, przytupach, Buch, bach lgnąc rozbuchany z Horacjem buchającym bucha, bucha, j bucha! Buch w lampę Horacjo, Bach w lampę Ignacy, ale! Buch bach Horacjo w wazon, Ignacy bach w wazon! I buch w Tomasza Horacjo!
Boże! Tomasz na ziemię upadł!…
Tomasz na ziemię upadł!… A tu bach, bach, lgnąc z Bachem swoim nadlatuje, o, i bachnie, bachnie w Ojca swojego on Bachnie, oj, tyż Bachnie, Bachnie…
O Syn, Syn, Syn! Niech zdycha Ojciec! Nadlatuje lgnąc. Niech tedy stanie się co stać się ma. Niech Syn morduje Ojca! Ale co to? Co to? O, chyba Zbawienie! O, co to, jak to, j co to? Ach, chyba Zbawienie! A bo, gdy tak z Bachem swoim leci, nadlatuje, aż wszyscy Zamarli, on śmiechem wybucha. I zamiast żeby Ojca swego Bachem Bachnąć on Buch w śmiech i, śmiechem Buchnąwszy, przez Ojca skoka daje i tak, uskoczywszy, śmiechem Bucha, Bucha! Śmiech tedy, Śmiech! Za brzuch się złapał Minister, śmiechem bachnął! I Buch, Bach, Pyckal za brzuch Barona złapał, a Rachmistrz Ciecisza i Śmiechem j buchnęli, bachnęli, Bach, Bach, tam Starzy Rechoczą, aż się Zataczają, tu pani Dowalewiczowa aż piszczy, łzy roni, popiskuje i Bach, Buch huczy, Pryska, parska od śmiechu ksiądz Proboszcz, a Muszka z Tuśką aż Podskakują, aż się zasmarkały! Śmiech tedy Buchnął! Zatacza się wiec Prezes Pucek! A pod j ścianami Rzężą, Popuszczają, tam znowuż się Duszą, już chyba Nie mogą, tu znów od śmiechu Kolka że aż go Skuliło, albo się Zakrztusił, a przecie jemu i przez uszy tryska, tam znów na ziemi siadł, nogi wyciągnął, a już Buczy, Huczy śmiechem swoim roztrzęsiony, rozlatany i Trzęsie się, trzęsie… Inny zasię aż spuchł, bo go rozsadza! Dopiroż Buchają! Więc trochi ucichło. Aż tu znowu to ten, to tamten, najprzód jeden, potem drugi, a już trzech, czterech, już pięciu Bach, Buch śmiechem Buchają, Wybuchają, w ramiona się biorą, Zataczają, to cienko, to grubo razem się Miotają i już jeden drugiego, jeden z drugim ale Buch buch oj Ryczą, Ryczą, aż chyba Buchają. I dopiroż od Śmiechu, do Śmiechu, Śmiechem Buch, Śmiechem bach, buch, buch Buchają!…
Читать дальше