Po drugie – jeśli już uznano, że historycy wywiążą się z postawionego im zadania lepiej od archiwistów – to dlaczego nie ma nawet śladu zabrania się przez komisję do prawdziwej kwerendy akt? Komisja pracowała dwa miesiące, nie jest to na pewno dość czasu, żeby dokładnie skatalogować materiały tworzone przez dziesięciolecia, ale też można przez ten czas zrobić coś więcej, niż napisać sprawozdanie na półtorej kartki, z którego wynika mniej więcej tyle, że archiwa MSW są zdaniem komisji niekompletne – co akurat doskonale było wiadomo i bez niej?
Po trzecie – dlaczego znalazł się w składzie komisji akurat Michnik? Czynny poseł, redaktor naczelny opiniotwórczej gazety, jedna z głównych postaci rządzącego obozu? Czy naprawdę właśnie on, mając tyle zajęć, musiał się zajmować sprawą wymagającą tak mało intelektualnej finezji, jak wertowanie i katalogowanie pożółkłych papierów? Po co angażować kogoś tak ważnego tam, gdzie wystarczyłby pierwszy z brzegu absolwent „psiaka” (Policealnego Studium Archiwistyki i Księgarstwa)?
Po czwarte i najważniejsze – jak to się stało, że historycy, mający wszak archiwistykę w małym palcu, złamali wszystkie żelazne reguły, jakie podczas badania archiwów, nawet mniej ważnych niż te z MSW, obowiązują? Przecież do archiwów nie wchodzi się ot, tak sobie, i nie wyciąga się z półki teczki, która akurat wydała się ciekawa, żeby ją sobie na kolanie przejrzeć, a potem wetknąć z powrotem na półkę. Żelazną zasadą jest rejestrowanie: kto zażądał jakiej teczki, kiedy ją otrzymał, kiedy zwrócił, co kopiował lub wynotowywał. O tym, że z teczki nic nie wolno wyjmować i wynosić poza archiwum nawet już nie będę wspominał.
Tymczasem po komisji Michnika nie pozostał w archiwach żaden ślad. Przemknęła ona przez nie niczym korowód duchów. Nie ma jednego zapisu, kto kiedy wszedł do archiwum, co przeglądał. Nie wiadomo więc, czym się właściwie zajmowali członkowie komisji i nie ma żadnego dowodu, że zostawili badane dokumenty w takim samym stanie, w jakim je zastali.
We wspomnianych wyżej niskonakładowych, prawicowych bieda-pisemkach, których autorzy, wobec faktycznego wypchnięcia poza debatę publiczną, nie obcyndalali się ewentualnymi procesami (a nawet wręcz się ich wytoczenia domagali, bo dopiero taki proces mógłby zwrócić na ich tezy uwagę szerszej publiczności), te wątpliwości wyjaśniono oczywiście już dawno, w sposób prosty: komisja była zwykłym picem, pretekstem, historyków zaangażowano w niej tylko po to, żeby – na zasadzie „Michnik też historyk” – umożliwić wstęp do archiwów naczelnemu „Gazety Wyborczej”, a ten musiał tam wejść jak najszybciej, żeby wynieść i zniszczyć „kwity” na siebie i na swoich przyjaciół. Dlatego to Michnikowi przypisuje się fakt, iż w zachowanych archiwach nie ma teczek większości działaczy opozycji. Nawet Bronisława Geremka, który na piastowanym przez siebie stanowisku po prostu musiał ją mieć, bo, chciał czy nie, był z urzędu uważany przez SB za „kontakt służbowy”.
Cóż, hipoteza, że Michnik najszybciej jak mógł wpadł do archiwów MSW, aby je wyczyścić, logicznie wyjaśnia wszystkie wątpliwości. Ma tylko jedną wadę – nie ma na jej poparcie żadnych dowodów, może poza przesłanką, iż Michnik, szafujący pozwami sądowymi, gdy tylko uzna, że ktoś nie okazuje mu należytego szacunku, tym, którzy oskarżali go o świadome niszczenie jakichś materiałów, nigdy nie wytoczył procesów. Ale może nie zrobił tego właśnie dlatego, że takie procesy i związany z nim rozgłos byłyby jego przeciwnikom na rękę.
Z drugiej strony, nie ma też żadnych dowodów przeciwko wyżej streszczonej tezie. Po prostu to, jak widzimy rolę Michnika w archiwach MSW pomiędzy kwietniem a czerwcem 1990, zależy od tego, czy mamy do niego zaufanie i wierzymy w jego uczciwość – czy nie. Co nie ulega kwestii, to to, że od momentu wizyty w archiwach Adam Michnik stał się zajadłym wrogiem jakiegokolwiek ich udostępniania. „Archiwa powinny zostać na pięćdziesiąt lat zapieczętowane” – napisze Michnik w roku 1992.
Może ktoś w tym zauważyć sprzeczność – jeśli Michnik uważa, że do archiwów nie należy zaglądać, to po co sam to robił? Wątpliwość tę wzmacnia postawa, jaką michnikowszczyzna zajęła wobec teczek, gdy już pomimo jej sprzeciwów powstał IPN, kolejne osoby uzyskały „status pokrzywdzonego” oraz idący z tym w parze dostęp do tego, co bezpieka zgromadziła na ich temat, i zaczęły ujawniać nazwiska konfidentów. W „Gazecie Wyborczej” zapanowała wtedy moda na składanie deklaracji „ja nie zamierzam do swojej teczki zaglądać”. Deklarowali tak znani intelektualiści, opozycjoniści, artyści – sugerując mniej lub bardziej otwarcie, że zaglądanie do teczek, nawet jeśli zostało usankcjonowane prawem, jest i zawsze będzie czymś brzydkim, hańbiącym, rodzajem podglądactwa czy uczestniczenia w maglowych plotach, słowem, czymś, co człowiekowi na poziomie jest całkowicie obce. Nikt jednak z ugruntowujących to przekonanie nie śmiał wytknąć Michnikowi, że na początku lat dziewięćdziesiątych, wertując teczki, uległ brzydkiej pokusie.
Nawiasem mówiąc – w chwili, gdy piszę te słowa, „Gazeta Wyborcza” sekunduje senatorom, którzy starają się w nowej ustawie zachować wspomniany „status pokrzywdzonego”. Mało kto już pamięta, że kiedy ustawa o IPN była, za rządów AWS, przyjmowana, to właśnie istnienie takiej nierówności w dostępie do danych pomiędzy tymi, których IPN uzna za inwigilowanych, a tymi, których zaliczy do prześladowców, był głównym punktem ataku Michnika i jego podwładnych. Oskarżano twórców ustawy, że chcą pozwolić, aby grupa pracowników IPN arbitralnie decydowała, kto był konfidentem, a kto nie.
Zresztą, proszę bardzo, oto stosowny wstępniak z grudnia 1998:
„Fundamentalną zasadą porządku demokratycznego jest równość obywateli wobec prawa. Ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej rażąco narusza tę zasadę, przyznając prawo do obejrzenia własnej»teczki bezpieczniackiej«kategorii obywateli arbitralnie zdefiniowanej jako»pokrzywdzeni«(…) Należałem od początku do zdeklarowanych przeciwników grzebania w papierach, które komunistyczna policja polityczna gromadziła przeciw obywatelom, by na każdego mieć»haka«[! – RAZ]. Nieczystościami kloacznymi – sądziłem naiwnie – powinny zajmować się służby oczyszczania miasta, a nie politycy.
Rozumiałem jednak ludzką potrzebę poznania prawdy – choćby tej obrzydliwej – o policyjnych zakusach na ludzką wolność i godność. Dlatego rozumiałem tych polityków, którzy w imię prawdy domagali się ujawnienia teczek.
Myliłem się. Wczoraj w Sejmie zwyciężyły politykierskie kalkulacje, a nie zasady demokratyczne i troska o dobro obywateli. Tu nie chodzi o prawdę na temat bezpieczniackich metod ani o wyrównanie ludzkich krzywd. Tu chodzi o kolejny instrument szantażu politycznego, który pozwoli władzom Instytutu pewne materiały o pewnych ludziach utajniać, a inne ujawniać. Inaczej mówiąc: ta ustawa otwiera drogę do manipulacji, bowiem cysterny błota gromadzone przez asów komunistycznej Służby Bezpieczeństwa kolejny raz zostaną użyte przeciw ówczesnym ofiarom”.
Nie oparłem się pokusie zacytowania całości z uwagi na ów passus, który podkreśliłem wykrzyknikiem – między innymi jako dowód, do jakiego stopnia w roku 1998 nie istniał w społecznej świadomości fakt, iż kiedy tylko stało się to możliwe, to właśnie Michnik pierwszy ochoczo pognał pluskać się w „nieczystościach kloacznych”. Także z uwagi na owo retoryczne zapewnienie, jakoby Michnik „rozumiał” tych polityków, którzy domagali się lustracji. Jak ich „rozumiał”, parę charakterystycznych cytatów za chwilę.
Читать дальше