* * *
W książce o michnikowszczyźnie te litery nie mogły się w końcu nie pojawić: TW. Tajny Współpracownik. W ubeckim żargonie określano ich też innymi nazwami: Kontakt Operacyjny, Kontakt Służbowy, Źródło Osobowe, Konsultant, Ekspert… Mniejsza o nazwę. Wiemy, o kogo chodzi – o konfidentów, których peerelowskie służby starały się pozyskać w każdej możliwej grupie społecznej. I którzy po roku 1989 stali się dla postkomunistów bodaj najcenniejszym kapitałem, jedną z podstaw ich ukrytej siły.
W latach osiemdziesiątych ich liczba zbliżała się do stu tysięcy. Mówię oczywiście o liczbie TW (pozostańmy już przy tej jednej, najliczniejszej kategorii tajnej współpracy ze służbami) czynnych jednocześnie. Niektórych konfidentów SB uznawała w pewnym momencie za niewiarygodnych lub niemających do przekazania żadnych ciekawych informacji, niektórzy zrywali współpracę – wbrew upowszechnianemu przez michnikowszczyznę stereotypowi było to możliwe, choć oczywiście wymagało odrobiny niezbędnej odwagi – inni okazywali się zbyt pazerni i zbyt wiele, zdaniem ubecji, żądali za swoje usługi (przypadek stosunkowo najczęstszy wśród TW ze sfer artystycznych), jeszcze innych SB „usypiała”, czyli odpuszczała sobie na razie, ale pozostawiała możliwość aktywowania ich w przyszłości. Byli też konfidenci uważani za tak cennych, że nie żądano od nich podpisywania deklaracji o współpracy, co było formalnym warunkiem rejestracji TW; z takimi ludźmi spotykano się w szczególnej konspiracji, zazwyczaj robił to wyższy rangą oficer, i to on sporządzał potem dla przełożonych szczegółowe notatki z tego co usłyszał. Ale to wypadki rzadsze. Jako się rzekło, w marcu roku 1990 Tadeusz Mazowiecki odważył się w końcu mianować „solidarnościowego” wiceministra w resorcie spraw wewnętrznych, i wybrał do tej roli Krzysztofa Kozłowskiego z „Tygodnika Powszechnego”. Nie można by powiedzieć, że redaktor Kozłowski zabrał się do swych nowych obowiązków energicznie, gdyby nie jedno: niemal natychmiast, 20 marca, powołana została komisja do przeglądu akt MSW. Oficjalnie było to reakcją rządu (rychło w czas!) na pojawiające się doniesienia o niszczeniu archiwów. Komisja kierowana była przez ówczesnego ministra nauki, Henryka Samsonowicza, i składała się z historyków: Bogdana Krolla, Andrzeja Ajnenkiela, Jerzego Holzera oraz Adama Michnika, który na tę okoliczność przypomniał sobie, że też jest z wykształcenia historykiem, choć przecież przez całe życie zajmował się raczej tworzeniem Historii niż jej badaniem.
Komisja ta, od nazwiska jej najbardziej znanego uczestnika nazwana potocznie „komisją Michnika”, jest jedną z bardziej tajemniczych spraw, jakie miały miejsce w początkach ustrojowej transformacji. Przez wiele lat stanowiła ona dla wiodących mediów tabu. Nie to, że nie było o niej wolno pisać – ale nie wypadało. Więc nikt nie pisał, a jeśli napisał, nie miał gdzie wydrukować. Sprawa niby nie była tajemnicą, ale nie istniała. Tak samo, jak nie istniał pokrywający się kurzem w sejmowym archiwum raport Rokity, jak nie istniała, choć nie była tajna, wiedza o Transakcji, BIG czy Polisie i kapitałowych przepływach pomiędzy tego rodzaju spółkami, a bankami państwowymi, PZU czy FOZZ.
Ja wiem, że co młodsi czytelnicy będą mieli trudności, żeby to zrozumieć. Że zapytają: no to dlaczego o tym nie pisaliście wtedy, dlaczego niby jesteście tacy mądrzy teraz, po piętnastu latach? Przecież nie istniała cenzura. Przecież była wolna prasa. Michnik ani nikt inny nie mógł wam tego zabronić!
Na takie pytania po prostu opadają mi bezsilnie ręce, bo cóż odpowiedzieć? Mógłbym równie dobrze odpowiedzieć – owszem, pisaliśmy, tylko Wy nie szukaliście w zakamarkach kiosków i nie prenumerowaliście tych pism, w których na takie tematy pisano. Ale jeśli bym umieścił jakąś wzmiankę – drobną wzmiankę! – na przykład o komisji Michnika, to mój tekst w żadnym wysokonakładowym piśmie nie mógłby się wtedy ukazać. Nie dlatego, że nie było wolno. Nie było żadnej instytucjonalnej cenzury, która by to zdjęła, ani żadnego Politbiura, które by zabraniało na ten temat pisać. Był tylko redaktor, który, w najlepszym razie, patrzył na mnie z mieszaniną rozbawienia i współczucia w oczach i mówił: no co pan.
Rzadko mówił, bo z oszołomami się nie rozmawiało, a zwłaszcza nie zapraszało ich na poważne łamy. No co pan, to nie jest temat dla nas. Może gdzie indziej.
A owo „gdzie indziej” stanowiły „Ład”, „Tygodnik Solidarność”, „Młoda Polska”, „Najwyższy Czas”, „Gazeta Polska” i inne prawicowe bieda-pisma o nakładach kilku, kilkunastu tysięcy egzemplarzy, z zasady nie cytowane w mediach elektronicznych. Cokolwiek się w nich napisało, uważane było z założenia za nieważne, z racji miejsca publikacji.
To właśnie było istotą choroby polskiej inteligencji lat dziewięćdziesiątych, chorobą, którą nazywam tu michnikowszczyzną. W latach peerelu inteligencja nie obcowała z prawdą, bo prawdy nie było. Żeby do niej dotrzeć, potrzebny był pewien wysiłek – choćby tak minimalny, jak wsłuchiwanie się wieczorami w charkot zagłuszarek (nie wiem jak kto – ale ja tego charakterystycznego dudnienia w ojcowskim radyjku, tych gwizdów i chrobotów, przez które z ledwością przebijał się głos lektora „wolniuchy”, nie zapomnę nigdy; i pewnie w niejednym domu rozbrzmiewały one po całych wieczorach). W latach III RP zarażona michnikowszczyzną inteligencja obcować z prawdą nie chciała. Wolała całkowicie, bezkrytycznie zawierzyć, że autorytety – z najwyższym autorytetem bohatera podziemia i uosobienia moralności, Adamem Michnikiem, na czele – wiedzą lepiej. To przecież nie tylko sam Michnik, ale i nasi wspaniali nobliści, i intelektualiści, i mistrzowie kamery, i ich zagraniczni przyjaciele… No, jeśli oni wszyscy mówią, że czegoś czytać, czegoś mówić, o czymś wiedzieć nie wypada – no to widocznie nie wypada!
Wrócimy do tego później. Na razie – komisja Michnika. Jako się rzekło, należała ona do tych faktów, które, tak jak raport komisji Rokity, istniejąc, jednak nie istniały, bo nie było ich w świadomości opinii publicznej. A skoro komisja nie istniała, to przez wiele lat nie można było zapytać, po co właściwie powstała, jak pracowała i co zrobiła. Dopiero po wielu latach, po aferze Rywina, gdy takie pytania się pojawiły, profesor Samsonowicz poczuł się zmuszony wyjaśnić listem do „Rzeczpospolitej”, że nie ma co szukać w sprawie jakichś sensacji, że wszystko jest jasne i proste: komisji powierzono ocenę stanu archiwów, komisja ten stan oceniła i zakończyła swe prace oficjalnym sprawozdaniem, które powinno być gdzieś w archiwach do dziś.
Ale to wyjaśnienie nie wyjaśniło żadnej z zagadek. Po pierwsze – jeśli, jak głosiła wersja oficjalna, komisja powstała po to, żeby zbadać stan archiwów po wielkim paleniu z poprzedzającego jej istnienie półrocza, to po co do takiej roboty historycy, i to z takimi nazwiskami, jak Samsonowicz, Holzer czy Ajnenkiel? Czyż nie należało w takim razie wziąć po prostu zwykłych archiwistów, żeby sporządzili kwerendę: są akta takie i takie, zniknęły takie i takie?
Ponadto nie sposób nie zapytać, jeśli nowo mianowany wiceminister stwierdził potrzebę oceny stanu archiwów, dlaczego nie skorzystał z możliwości drogi służbowej, tylko sięgnął po kruczek prawny – zapis zezwalający na wstęp do archiwów historykom za zgodą Ministra Edukacji? I dlaczego Minister Edukacji nie zastosował do powołania komisji przewidzianej procedury prawnej, dlaczego komisja historyków miała charakter poufny i po tym, jak jej istnienie zostało odkryte i nagłośnione, między innymi przez „Tygodnik Solidarność” i Krzysztofa Wyszkowskiego, zakończyła pracę w sposób równie nagły, jak ją zaczęła?
Читать дальше