Nie jest też wyssana z palca wrogość, jakiej z racji swego żydostwa, choć z reguły bardzo odległego i dawno zapomnianego, doznawali wielokrotnie przedstawiciele Familii. Nie zmyśla prasa antysemickich złorzeczeń, sypiących się na protestacyjnych wiecach czy wypisywanych na transparentach. Nie zmyśla takich faktów, jak pani nauczycielka w prowincjonalnej szkole, używająca wobec nielubianej uczennicy obelgi „żydówa”. Ludzie dotknięci żydowską traumą gromadzą te fakty bardzo starannie, przeceniając ich znaczenie. Z żydofobią polactwa zderza się wywołana urazami przeszłości i teraźniejszości fobia przed antysemityzmem, a tam, gdzie się fobia zderzy z fobią, rozum nie ma już nic do powiedzenia.
Są ludzie, dla których antysemityzm jest główną cechą polskości, i są ludzie, dla których życiową misją i wykładnią polskości jest obowiązek walki z „żydowską okupacją”. Nie jest przecież ani jednych, ani drugich aż tak wielu, by wokółżydowskie histerie miały być głównym polskim problemem. Zwłaszcza, gdy niepostrzeżenie wokół nas zrobił się wiek XXI i Europa. A jednak wciąż są do takiej rangi podnoszone.
Bo brakuje nam tych normalnych, którzy rozdzieliliby fobie kordonem sanitarnym zdrowego rozsądku. Słaba, przetrzebiona i pełna konformizmu inteligencja zastępcza III RP nader rzadko wydaje ze swych szeregów ludzi, którzy mieliby odwagę pchać się między młyńskie kamienie. Jedni, bijąc pokłony bożkowi politycznej poprawności, chcą napełniające ich wstydem zachowania rodaków wynagrodzić Żydom wzmożoną i śmieszną żydofilią, a plugastwa o „polskich nazistach” ocenzurować i przemilczeć, aby nie jątrzyły. Drugim brak odwagi, by na zebraniu katolickiej organizacji czy partii prawicowej zażądać wyrzucenia robiącego antysemicki smród maniaka na zbity pysk za drzwi. Nikt nie chce ryzykować znalezienia się na liście Żydów albo na liście antysemitów.
*
Radio, jestem zaproszony jako jeden z gości, dyskusja nie pomnę już o czym, i w pewnym momencie prowadzący używa określenia „naród polski”. Siedząca z nami młoda pani doktor filozofii, na oko dwadzieścia parę lat, podskakuje i z miną pełną bezbrzeżnego obrzydzenia oznajmia: „ale ja bardzo proszę, nie używajmy takich określeń. To się przecież jak najgorzej kojarzy!”.
Naprawdę, nie zawracałbym głowy, gdyby to był wypadek odosobniony. Ale nie jest. W różnych kontekstach stwierdzenie, że nie należy w ogóle używać słowa „naród”, że to słowo cuchnie, ciągnie za sobą skojarzenia z ciemnotą, z pogromami i wszystkim co najgorsze, sam słyszałem i czytałem wielokrotnie, i dostrzegło je wielu znajomych. Zresztą zbieżność sformułowań nie dziwi, michnikowszczyzna zawsze używa tych samych zdań, zbitek i frazesów, wszyscy ci ludzie nagrani są jedną płytą z głosem swych autorytetów. Regularna, bezkrytyczna lektura „Wyborczej” robi swoje – byle cipcia, która pewnie nie wie, czym się różniło Monte Cassino od Monte Carlo, ma już wdrukowane w zwoje, że słowem „naród”, cóż dopiero samym narodem, trzeba się brzydzić, bo to coś podejrzanego.
Właśnie dlatego nazywam michnikowszczyznę „Familią”, nawiązując do tamtej, przedrozbiorowej formacji, która w imię unowocześnienia Polski zadała jej pospołu z dwiema konfederacjami katolickich patriotów śmiertelne ciosy. Familia Michnika, Geremka i Kuronia też chciała Polskę unowocześnić i wprowadzić do Europy, ale, tak samo jak Familia Czartoryskich, uznała, że główną przeszkodą, jaką trzeba w tym celu pokonać, jest nasza polskość. Bo Familia nie umie i nigdy nie będzie umiała odróżniać patrioty od nacjonalisty. Dobry Polak (swoją drogą, to też zwrot, którego nie wolno używać, bo się źle kojarzy) to taki Polak, który całkowicie odrzuca swą narodowość na rzecz kosmopolityzmu. A jeśli nie może się wylegitymować jakimś przodkiem w KPP lub organizacjach zbliżonych, to jedyną drogą uzyskania przez niego glejtu człowieka rozumnego jest publiczna aprobata dla stwierdzenia, że wszyscy Polacy, z wyjątkiem tych, którzy to publicznie przyznają, to ciemni antysemici.
Familia, co oczywiste, jest genetycznie niezdolna do sformułowania dla narodu i państwa polskiego sensownego programu, bo samo istnienie narodu odrzuca, a w państwie widzi narzędzie do odpolaczania polactwa. Jest jeszcze gorzej: Familia w ogóle nie jest w stanie sformułować żadnego sensownego programu, bo jej zauroczenie Zachodem, co także stanowi podobieństwo do Familii przedrozbiorowej, jest powierzchowne i sentymentalno-naiwne. Familia wpatrując się w „starszą siostrę” Francję nie umie dostrzec, że pod powierzchnią salonowego bełkociku o tolerancji, walce z fundamentalizmem i innych postępowych błyskotkach, elity tamtejsze bardzo ostro formułują swoje narodowe interesy i dochodzą ich z bezwzględnością pruszkowskiego egzekutora długów. Familia widzi tylko błyskotki i zachwyca się nimi bez reszty, a zdawkowe komplementy chwyta jak fundamentalne deklaracje, zmieniające na raz-dwa, tylko dzięki autorytetowi tego lub innego Profesora z warszawsko-krakowskiego salonu, całą europejską i światową politykę. Zawsze wydawało się jej, że wystarczy cały kraj przebrać z kontuszy i sukman w pluderki i peruki, a cała reszta dokona się sama z siebie.
Zaślepiona miłością własną, zaślepiona pychą i zaczadzona poczuciem bycia elitą elit, stale skupiała Familia uwagę swoją i swoich stronników nie na tym, co naprawdę stanowiło problem, ale na czymś zupełnie innym. Kiedy problemem była apatia społeczeństwa, Familia drżała ze strachu, aby przypadkiem nie zrobiło ono jakiegoś nieprzemyślanego powstania. Kiedy komuniści na potęgę budowali swe fortuny, w nos się śmiejąc patrzącym na to bezradnie prostym ludziom – Familia wytoczyła najpotężniejsze działa przeciwko żądaniom „odwetu” na ludziach obalonego reżimu. Kiedy przestępcze układy rodem z poprzedniego systemu zawłaszczały Polskę kawałek po kawałku, zmieniając ją w kartoflaną podróbkę republik bananowych, Familia toczyła wściekłą walkę przeciwko demonom nietolerancji. I tak na każdym kroku – polactwo zatraca wszelkie, poza najbardziej trywialnymi, cechy narodowej wspólnoty, a Familia histerycznie wojuje z nacjonalizmem i szowinizmem. Rozpadają się podstawowe kodeksy moralne, pleni się powszechnie aprobowane złodziejstwo, cwaniactwo, Polki od żon górników po studentki modnych wydziałów kurwią się bez cienia wyrzutów sumienia, elementarnej uczciwości ani za grosz – a michnikowszczyzna tokuje o zagrożeniu religijnym fundamentalizmem i państwem wyznaniowym. A kiedy buduje swą potęgę postkomunistyczny, czy, może należy powiedzieć, post-postkomunistyczny populista grający na miłości do peerelu, Gierka i dobrobytu dawnych pegeerów, za szczyt intelektualnej mody nadal uchodzi walenie na odlew w wymierającego „Polaka-katolika”. Zawsze od czapy, zawsze tyłem do wydarzeń, i zawsze z niewiarygodną pychą, pewnością siebie i przekonaniem o nieomylności.
Ta głupota Familii ugodziła straszliwie w polską gospodarkę. Familia, generalnie, nie ma pojęcia o ekonomii i gardzi nią. Uważa, że to sprawa, do której się wzywa jakiegoś profesora, jak hydraulika do cieknącej rury, i szkoda sobie zawracać tak nikczemnymi sprawami głowę. W pismach podziemnych, we wszystkich zapisach umysłowego życia opozycji, poza Kisielem i Dzielskim, nie uświadczysz bodaj cienia zainteresowania sprawami narodowej gospodarki. Owszem, eleganckie towarzystwo poparło Balcerowicza, bo właściwe autorytety powiedziały, że należy on do eleganckiego towarzystwa, ale gdyby Balcerowicz się nazywał Kołodko albo Pipsztycki i gdyby nie realizował takiej ekonomicznej teorii, tylko zupełnie inną, towarzystwo popierałoby go równie gorliwie, równie nie rozumiejąc ani w ząb, co właściwie facet robi, i nie czując wcale potrzeby rozumienia. Towarzystwo kształtowało się w duchu demokratycznego socjalizmu i jako takie uważało, że kapitalizm z zasady musi nieść ze sobą niesprawiedliwości. Kiedy więc ktoś usiłował mu wytłumaczyć, że czerwoni dopuszczają się strasznych świństw, machali ręką – trudno, kapitalizm jest skuteczny, ale nieetyczny, niesprawiedliwość jest wpisana i w ten ustrój, i w układ Okrągłego Stołu, a tak między nami, przecież wszyscy wiedzą („przecież wszyscy wiedzą” to ulubiony argument towarzystwa), że pierwszy milion trzeba ukraść. Niech się byli komuniści zmieniają w kapitalistów, bardzo dobrze. Tego, że zmieniają się oni nie w kapitalistów, tylko w oligarchów, że to, co budują, nie jest przejawem gospodarki wolnorynkowej, tylko jej zaprzeczeniem, że tworzy się i krzepnie struktura, która zawłaszczając majątek, szybko będzie w stanie zawłaszczyć także władzę polityczną, a potem państwo, tego towarzystwo swoimi salonowymi móżdżkami pojąć nie umiało. Że nie umiało, można wybaczyć – Pan jednym daje rozum, innym nie, i do tych, których nie obdarował, pretensji mieć nie można. Wybaczyć nie można tego, że ktokolwiek próbował zwrócić uwagę społeczeństwa, co się naprawdę dzieje, był przez towarzystwo niszczony i usuwany poza nawias debaty publicznej, równie skutecznie, jak niegdyś eliminował ludzi zakaz publikacji wydany przez wydział kultury albo prasy w KC.
Читать дальше