Pewien aktor wyjaśniał, dlaczego nie korzysta z zaproszeń na rozmaite imprezy towarzyskie. Pójdę z żoną – zaraz będą mówić, że baba go trzyma krótko, oho, panie, ani wyjrzy spod pantofla. Pójdzie sam, nazajutrz ruszy w Polsce plotka, że się rozwodzą i na dodatek żrą o majątek. Pójdzie, nie daj Boże, z inną kobietą, albo z kolegą… No, ale powiedzmy, że pójdzie. Jak już tam będzie, to oczywiście wszyscy się będą chcieli z nim napić. Odmówi – a to mu się w de przewróciło, z prostym człowiekiem to się już nie napije. Wypije bodaj kieliszek – chla, panie, na własne oczy widziałem, jak pod stół wpadał, oni tam wszyscy przecież chlają, że… Słowem, jak już mają człowiekowi obrabiać tyłek, oznajmił ów aktor, to niech mówią, że się zrobił wyniosły. I konsekwentnie przestał z jakichkolwiek zaproszeń korzystać.
Tę cechę polactwa doskonale wykorzystał Urban, tworząc szmatławiec, który w każdym numerze kogoś opluwał, mieszał z błotem, oskarżał i przede wszystkim – obsypywał bluzgami. Szmatławiec ten w szczytowym momencie miał 700 tysięcy egzemplarzy nakładu. Zważywszy, że każdy egzemplarz gazety obchodzi u nas, wedle badań, wiele osób – bo kwitnie drobne złodziejstwo, na przykład w postaci „wypożyczania” pisma przez kioskarza, który puściwszy je w obieg, po tygodniu oddaje zaczytany egzemplarz jako zwrot, nie wspominając już o sprzedawaniu potem tych zwrotów, wykradzionych z makulatury, za grosze na straganach – można policzyć, że jakieś trzy, pięć milionów tubylców co tydzień wślepiało się przekrwionymi ze złości gałami w kolumny plugawego piśmidła, chłonąc z zachwytem, komu w tym tygodniu Urban przysra, kogo nazwie obelżywym słowem i zainsynuuje przekręt, aferę czy jakąkolwiek inną podłość. Co prawda, pismo przegrywało potem procesy, ale oznaczało to tylko, zgodnie z odziedziczonym po peerelu prawem, czysto moralną satysfakcję dla oplutego (zazwyczaj w cztery, pięć lat po sprawie, kiedy już nikt w ogóle nie pamiętał, o co chodziło) i skromną nawiązkę na PCK. W najmniejszym stopniu nie przeszkodziło to Urbanowi zarobić na swoim szmatławcu, lekko licząc, czterdziestu milionów dolarów. A jednocześnie zyskał on niezwykle skuteczne narzędzie regulowania przepływu pomyj. Zniesławiając jednych, a innych otaczając ochronnym milczeniem, bądź opluwając tych, którzy próbowali ich świństwa wydobyć, przez wiele lat skutecznie mógł decydować o tym, na kim polactwo będzie swą nienawiść skupiać. Nie muszę chyba dodawać, że tę władzę wykorzystał do tego, aby wściekłość polactwa skupiła się na ludziach przyzwoitych, a odwróciła się od prawdziwych aferzystów.
Ale nie można życia duchowego na folwarku sprowadzać wyłącznie do nienawiści, złorzeczeń i bluzgów. Pańszczyźniana dusza ma także swój drugi biegun – pragnie dobra, oczywiście, rozumianego na sposób dla niej dostępny. W pewnym uproszczeniu rzec można, iż jest to głód sielskości, sentymentalizmu i swego rodzaju anielskości. Ktoś mógłby się spodziewać, widząc panoszące się w kioskach „Nie”, „Fakty i Mity” oraz z pół tuzina antysemickich obrzydlistw Bubla, że w kolorowych pismach z plotkami, które na Zachodzie pełne są plugastw o sławnych ludziach, znajdzie coś jeszcze straszniejszego. A tymczasem, polska specyfika, jest akurat dokładnie odwrotnie. Nasze brukowce są po prostu oazą łagodności – wielkie gwiazdy opowiadają tam w kółko o swoich udanych związkach, o miłości do najbliższych, o udanym życiu, a jeśli nawet któraś ma akurat złamane serce, to powzrusza się i zaraz znajdzie pocieszyciela. W Wielkiej Brytanii okładkowy materiał na temat pierwszej pary wyglądałby w tego typu medium tak, że prywatnie on jest pijak, ona jędza i oboje zdradzają się na prawo i lewo. U nas natomiast – sielanka, ona mu pomaga się relaksować po ciężkim dniu, a on odwdzięcza jej się drobnymi prezencikami i śniadaniami do łóżka (czy może odwrotnie, już nie pamiętam). Sztandarowym produktem kolorowych pism jest przecież matka boska eseldowska, która kocha dzieci, pomaga, stanowi wzór elegancji i w życiu absolutnie nie miała nic wspólnego ze spółką „Polisa”, a gdyby ktoś jakimś cudem przemycił na kolorowe łamy przypomnienie, że owszem, miała, to rozwścieczone dysonansem poznawczym czytelniczki wydrapałyby mu ślepia (nie wspominając, że wydawca wylałby go, nawet na to nie czekając).
Byłoby jednak dużym błędem uleganie stereotypowi, że sielskie tęsknoty, napędzające prasę adresowaną głównie do kobiet, ograniczają się do piękniejszej części polactwa. Przeciętny tubylec wydaje się rozdarty – z jednej strony, uwielbia złorzeczyć i pluć, a z drugiej nieobcą mu przecież tęsknotę za lepszym światem realizuje w marzeniach o powszechnej, sielankowej zgodzie i jednomyślności. Ulukrowanie w pamięci lat socjalizmu bierze się nie tylko z tęsknoty za materialnym bezpieczeństwem, za „czy się stoi, czy się leży” i światem bez kłującego w oczy bogactwa sąsiada. Gierkowski peerel jest też wspominany jako kraina bez żadnych konfliktów. Nie toczyły się wtedy przecież żadne poważne polemiki, we wszystkich gazetach pisano niemal słowo w słowo to samo, a w kampaniach wyborczych wszystkie media zgodnie namawiały do głosowania bez skreśleń. Od skreślania była cenzura, która uniemożliwiała rozpowszechnianie nie tylko jakichkolwiek krytyk przodującego ustroju peerelu i jego sojuszy, ale w ogóle jakichkolwiek krytyk i złych informacji. Kto zada sobie trud dotarcia do wewnętrznych biuletynów cenzury, gdzie odnotowywano każdą ingerencję, zobaczy, że większość cenzorskiej pracy polegała na zamazywaniu nieopatrznie przepuszczonych przez redakcje utyskiwań na jakość życia bądź wyrobów (z pewnego kryminału wycięto na przykład traktujące o samochodzie bohatera sformułowanie „bo by się ten grat rozsypał”, albowiem chodziło o polskiego Fiata). Wycinano nazbyt, zdaniem cenzury, ostre recenzje programu telewizyjnego. Nie pozwalano negatywnie wypowiadać się o festiwalach piosenki, i nie tylko tych w Kołobrzegu i Zielonej Górze, nie pozwalano skrytykować książki proreżimowego literata czy kiepskiej gry takiegoż aktora, dbano, by nikt nie zmartwił obywateli wspominaniem o wypadkach, o zniszczeniu środowiska czy innych tego typu sprawach. O klęskach żywiołowych dowiadywał się poddany PZPR tylko wtedy, gdy przytrafiły się one imperialistom, z agresywnym językiem miewał w mediach styczność tylko wtedy, gdy uznano za stosowne nadmienić coś o istnieniu KOR-u (ale przyjętą metodą walki z opozycją było raczej jej zamilczanie, niż opluwanie), a że w Polsce zdarzają się kradzieże, pobicia i morderstwa, w oficjalnych mediach przyznano dopiero po powstaniu „Solidarności”, kiedy to telewizja dostała polecenie wybijania w każdym dzienniku informacji o przestępstwach, aby pokazać polactwu, jak straszny zapanował w kraju chaos i tym sposobem z góry nastawić je pozytywnie do szykowanej operacji przywracania porządku. Wcześniej panowała po prostu sielanka, i wielu wspomina ją z tęsknotą do dziś.
I agresja, i skłonność do głupkowatego idealizowania spraw, zaznaczają się w dzisiejszym polskim społeczeństwie z równą siłą. Daje to dojmujące wrażenie miotania się przez nie od ściany do ściany. Z jednej strony uwielbia polactwo Leppera za to, że bluzga i wszystkich dookoła nazywa złodziejami – i nic polactwa nie obchodzi, że on sam otoczył się taką mętownią, przy której wszystko co dotąd było blednie, a filipiki przeciwko złodziejom pisze mu autentyczny skądinąd złodziej, skazany już jednym prawomocnym wyrokiem i oczekujący na drugi. Z drugiej strony, uwielbia polactwo Kwaśniewskiego nie za nic innego, tylko za to, że nie uczestniczy w żadnych konfliktach, sypie zdaniami gładkimi i grzecznymi oraz zapewnia, że kocha ludzi – i nic polactwa nie obchodzą wszystkie zdemaskowane kłamstwa i kłamstewka prezydenta ani jego pijackie ekscesy. Polactwo potrafi zmienić zdanie błyskawicznie i o sto osiemdziesiąt stopni. Kiedy w 1990 Wałęsa parł do prezydentury, wywijanie siekierą i publiczne opierdzielanie jajogłowych było bodaj głównym jego atutem w oczach wyborców. Pięć lat później ci sami wyborcy skreślili go definitywnie za to, że publicznie chciał ugrzecznionemu Kwaśniewskiemu podać nogę. Kiedy zaczynał swe rządy Jerzy Buzek, jego profesorska dystynkcja przydawała mu popularności – parę lat później tę samą dystynkcję uznawało polactwo za przejaw nieudacznictwa. Bezustannych napaści na tegoż Buzka, którymi sypał wtedy Miller, do czasu Leppera niewątpliwy lider w dziedzinie słownej agresji, polactwo słuchało wtedy jak muzyki. Kiedy Miller próbuje tej samej broni dzisiaj, efekt jest dokładnie odwrotny.
Читать дальше