Podnoszę rękę do dzwonka, a drzwi się otwierają, choć jeszcze nie nacisnęłam. To mama Kasi, właśnie wychodziła. Patrzy na mnie zdziwiona.
– Dzień dobry, jest Kasia?
– Jest – mówi. – Wejdź, to od razu za tobą zamknę.
Wchodzę, trzask klucza w zamku słyszę. Podchodzę do miodowej kotary, za którą Kasia… Śmiech, śmiech słyszę. To nie Kasi śmiech.
Oko do szpary przysuwam.
Na kanapie, w świetle słońca, siedzi Ewa. Ewa Bogdaj… tutaj?
Obok, odwrócona do niej tyłem, siedzi Kasia. Widzę je z profilu, dwa profile obrysowane słońcem.
Ewa czesze szczotką włosy Kasi.
– To już chyba lekki przesadyzm – mówi Kasia.
– Wiesz przecież, że ja nigdy nie kłamię – mówi Ewa i obydwie wybuchają śmiechem.
– Ała! Szarpiesz!
– Przepraszam. Genialne masz te włosy. Chyba sobie znowu zapuszczę na długie.
– A mówiłam, żebyś sobie nie ścinała. Bardzo lubiłam cię z warkoczem.
– A już najbardziej lubiłaś go ciągnąć. Masz go jeszcze?
– Pewno, że mam. Jak chcesz, mogę ci go wypożyczyć. Dolar za godzinę. Pasuje?
– Bałam się, że go wyrzuciłaś na śmietnik – mówi Ewa. – To już przecież pół roku minęło od naszej strasznej kłótni.
– Coś ty, to było w lutym. Tylko cztery miesiące. Już nawet nie pamiętam, o co nam poszło.
– Nie pamiętasz? – dziwi się Ewa.
– Nie.
Ewa obejmuje Kasię, szepcze jej coś do ucha.
– O ty świnko! – woła Kasia. – Właśnie, że odwrotnie! Dobrze, że mi przypomniałaś. Ooo, nie podaruję ci tego.
– Ja tobie też nie podaruję!
Chichrają się. Ewa znów zaczyna ją czesać.
– A wracając – mówi – to wiesz, co myślę? Co?
– Ona jest chyba autentycznie kopnięta. Ty wiesz… ona brała na serio każdą zabawę.
– Mnie też tak czasem się wydawało – mówi Kasia. – A na początku była taka cichutka i słodka…
– Przyczaiła się. Chciała naszym kosztem zrobić karierę.
– Nie, w to nie uwierzę.
– A ja coś o tym wiem. Ile ja jej rzeczy dałam. Chodzi w moich majtkach, w moich rajstopach, w moich stanikach, w moich sukienkach i jeszcze do tego załatwiłam jej egzamin do liceum. To mało?
– Ja też chciałam jej dać całą szafę ciuchów – mówi Kasia. – Ale było mi jakoś głupio, nie chciałam jej zawstydzać.
– Wcale nie jest taka wstydliwa. Trzeba było spróbować. Zobaczyłabyś. Wyniosłaby dwie walizy, tobół i by jeszcze z wózkiem wróciła po resztę.
– Fuj, jesteś ohydna – mówi Kasia.
– Ty sobie bądź ta święta, ja wolę być ohydna. Każda prawda jest ohydna.
– Czułam w niej jakąś tajemnicę – mówi Kasia. – A to po prostu była naiwność, nieśmiałość, strach. To zresztą nieważne. Żeby chociaż była dobra… Ale i to nawet nie, okropnie się na niej zawiodłam. Fuj fuj.
Kasia otrząsa się.
– Po prostu ma fioła i cześć – mówi Ewa.
– Tajemnica, tajemnica – mówi Kasia. – Doszłam do wniosku, że w ludziach nie ma tajemnicy.
– Nie lubię tajemnic.
– Tajemnica jest tylko w muzyce. Teraz już to wiem. Tylko w muzyce. Zobaczysz, kiedyś ją odkryję.
– W dodatku chciała mi się wżenić w rodzinę – mówi Ewa.
– Och, przestań już o niej gadać! Ona jest nikim, nie ma jej. Ewa śmieje się.
– Ładnie to powiedziałaś, masz rację, to panna Nikt.
Cofam się od kotary. Słyszę ich głosy, ich śmiech. Panna Nikt to ja.
Trzasnęły za mną drzwi. Po schodach w dół biegnę. Śnieg na mnie pada z góry. To strzępki listu podartego przez pannę Nikt piętro wyżej.
Ach, za daleko zaleciałam. To piwnica. Ktoś tu stoi w mroku. Błyszczą okulary.
– Marysiu, jeśli chcesz, podrę wszystko i będzie tak, jakby nigdy nic nie było.
– Odczep się, nie masz prawa, to moje!
Uciekam. Przed bramą, w słońcu stoję. Zostawiłam tam bombę, zdalnie sterowana. Zdejmuję z ręki zegarek. Uderzam nim o chodnik. Pryska szybka. Nastawiam szybko wskazówki na dziesiątą dziewięć. Tik tik tik tik… zaraz im się dom na głowy zawali. Huk. To już?
Nie, to samochód czarny, lśniący podjeżdża właśnie z rykiem trzystu koni. Czerwony na pysku szofer wyskakuje, drzwi przede mną otwiera.
Wsiadam.
Rękawiczka mi upadła. Już się schyla po nią młodzieniec w srebrny frak ubrany. Na kolano klęka, rękawiczkę mi podaje. Rąbek mojej sukni ze złotego jedwabiu całuje z czcią. Na szofera pstryka.
Jedziemy.
– Kim jesteś? – pytam.
– Twym paziem i sekretarzem osobistym, o pani – rzecze młodzieniec, srebno – błękitne oczy ku mnie unosząc. – Tak długo królewna kazała nam na siebie czekać, że już prawie straciliśmy nadzieję. Ale wytrwałość popłaca. O, utęskniona nasza królewno, najukochańsza pani…
Jakiś szmer z tyłu słyszę, oglądam się.
Samochód wielki w środku jak sala balowa i jak sala balowa piękny, z fontanną pośrodku. Grupa młodzieńców i świetnych panien ukłon mi składa. Wszyscy śliczni i fantastycznie poubierani, pałacowo, dyskotekowo.
– Jesteśmy, o pani nasza najukochańsza, gotowi spełnić każde twoje życzenie – mówi paź mój słodki.
– O wszystko mogę poprosić?
– Rozkazać, pani. Jesteś naszą niezawisłą władczynią.
– Więc zróbcie tak – mówię – żeby wszyscy krytycy wyśmiali kompozycję Bogdańskiej Kaśki, a ten krytyk, co chwalił, niech ogłuchnie. Niech Kaśka już nigdy nic nie stworzy i niech strasznie cierpi, że nikt nie docenił jej kompozycji. Niech żyje długo i niech się nie doczeka uznania aż do śmierci, a razem z nią, gdy umrze, niech przepadnie jej kompozycja.
– Och, pani, to drobiazg – rzecze paź, uśmiechając się porcelanowo. – W tym celu nie muszę nawet kiwnąć palcem w bucie. Tak wiele pięknych dzieł przepadło w historii razem z ich twórcami i nie upomniał się o nie nawet szczur z wiejskiego kościółka. Więc to już załatwione. Następne życzenie? Mam dziwne przeczucie, że i pannę Bogdaj Ewę spotka w życiu niespodzianka…
– O tak – mówię. – Niech Ewka będzie tłustą, postarzałą przedwcześnie maciorą z siedmiorgiem dzieci i mężem pijakiem na karku.
– To trochę bardziej skomplikowane – mówi paź mój słodki i ogląda się na me dworki i mych dworzan.
– Ja! Ja się tego chętnie podejmę – zgłasza się ślicznotka w mini tiurniurze, z żywym pawiem w koafiurze. – Wytnę jej sztuczkę z hormonami i przemianą materii. Czy sto dziesięć kilo wagi i słoniowate nogi odpowiadają najukochańszej pani?
– Jasne – mówię i wybucham śmiechem perlistym. Razem ze mną bucha śmiechem dwór mój perlisty.
– I niech będzie biedna – mówię – niech targa wiadra z węglem aż na poddasze, gdzie będą mieszkać jako dzicy lokatorzy. I niech na tydzień przed pierwszym nie będzie miała co włożyć do pyska swoim brzydkim, debilnym bachorom.
– Mam świetny pomysł – mówi na to bikiniarz nad wyraz elegancki, w wężowych spodenkach, w czapce z pozłacanego koguta. – Dobierzemy się do interesu jej tatki. Nie ma takiego interesu, gdzie nie znalazłoby się trochę wstydliwych kwitków. Załatwię dla rodzinki wielkie grzywny i przepadek mienia. Czy wystarczy?
– Myślę, że to będzie akurat – mówię i klaszczę w upierścienione dłonie, a razem ze mną klaszcze moja dworska, dyskotekowa gromadka. Na lustrzaną posadzkę sypią się pierścienie.
– Następne życzenie? – pyta paź.
– A ile ich jeszcze mogę wyrazić? – pytam, nagle strwożona.
– Ile tylko zapragniesz, najsłodsza pani. Sto, tysiąc, milion, miliard…
– Biliardy, gryliardy…! – wołają jeden przez drugiego dworzanie. Oddycham z ulgą, prostuję się dumnie.
Читать дальше