Patrzę na czwartą ścieżkę. Niczym się od tamtych nie różni, a przecież wszystko we mnie do niej się wyrywa. Robię krok w jej stronę, robię krok drugi. Przystaję.
– Jeśli pójdziesz tą ścieżką – mówi Pimpuś, stając za mną – pożyczę ci mojej szpady.
Już wyciągam rękę po szpadę, gdy słyszę jak przez watę odgłosy grzmotów.
Burza… Kasia… Gdzie jest Kasia?
Zwracam twarz do Pimpusia.
Muszę znaleźć Kasię!
Śliczna buzia Pimpusia krzywi się z niesmakiem.
– Tą ścieżką nie poszła na pewno.
– Proszę, powiedz mi, gdzie jest Kasia!
– Żeby pomagać innym – mówi Pimpuś – trzeba najpierw pomóc sobie. Cóż to za komiczny widok, gdy ślepy prowadzi ślepego. Pomyśl o sobie, Marysiu.
– Błagam, powiedz, jak odnaleźć Kasię.
– Kasia poszła swoją własną ścieżką. Więc i ty idź swoją. A ta ścieżka? Nie chcesz pójść ścieżką niespodzianek?
– Bardzo chcę – mówię – ale muszę znaleźć Kasię. Zaraz będzie burza i muszę być przy niej…
Pimpuś smutnieje, chowa do pochwy lśniącą szpadę.
– Więc dobrze – mówi – nie będę ci się więcej narzucał z moją szpadą. A jeśli chodzi o burzę, to już od dawna jest burza.
W tej samej chwili otaczają mnie błyski i grzmoty. Jestem już cała mokra i trzęsę się z zimna.
– Pimpusiu! – krzyczę. – Powiedz mi, gdzie Kasia! Z deszczu, z ciemności, wyłania się ręka.
– Tam – rozlega się głos. – Żegnaj Marysiu.
W błyskach i grzmotach piorunów biegnę w stronę, którą mi pokazał. Wybacz mi Pimpusiu kochany, wiem, że nigdy cię już nie zobaczę. Ale muszę uratować Kasię.
W strugach deszczu wspinam się po mokrych skałach.
Unoszę głowę do góry.
Tam, na samym szczycie Ślęży, na wierzchołku widokowej wieży, stoi malutka Kasia z rękoma uniesionymi do rozpalonego oceanu nieba.
Słyszę jej zawodzące błaganie, choć przecież jestem za daleko, żebym słyszała.
– Tatusiu! Zabierz mnie tatusiu!!!
Błysk i grzmot potworny. Zatrzęsła się góra.
Zamyka Kasię w świetlistym kokonie pajęczyna utkana z błyskawic.
Nic już więcej nie pamiętam… Jak stamtąd zeszłam? Jak to się stało, że jestem tutaj?
To stacja kolejowa, to ciągle Sobótka. Ktoś przy mnie składa czerwony parasol. Siedzę na ławce w domku przy szynach. Ktoś na mnie patrzy, coś o mnie mówią. Dzwonki dzwonią. Megafon coś chrypi. Siedzę mokra, przylepiona do sukienki, do ławki.
Jakieś piski. Jacyś zmoczeni chłopcy tu wpadają, jakieś dziewczyny. To oni. Uciekam chyłkiem na peron. Może mnie nie zauważą. Przycupnę na ławce pod murem.
Skrzypnęły drzwi.
Idzie do mnie czarnooka czarnowłosa. Siada w deszczu obok mnie.
– Co, nie znalazłaś Kaśki?
– Ona już w niebie ze swoim tatusiem.
– Co ty gadasz? Co się stało?
– Zabiliśmy ją. Ty ją zabiłaś i ja ją zabiłam. Zabiliśmy ją wszyscy, cały świat ją zabił!
Łapie mnie za ramiona, potrząsa.
– Majka, co tobie!
Zniknęła.
Pociąg jedzie, a ja w pociągu. Tyłem do Wałbrzycha, a twarzą do Ślęży. Patrzę, jak oddala się ode mnie. Już malutka jak kretowisko, przy którym leżał tamten martwy krecik. Już przykryła ją pierzyna deszczu.
– Czemu płaczesz, dziecinko? – pyta pani. Przechodzą Magda z Klaudią.
– Nie widziałaś Ewki?
Przed domem spotykam tatusia.
– Połóż się szybko – mówi mamusia.
– Ale się trzęsie – mówi Tadziu.
A Zosia:
– Wyżymałam jej sukienkę. Pięć litrów wyleciało. Odpycham od siebie kołdrę.
A to głaz, nie mogę go odwalić. Trudno, nogi trzeba zostawić. Jak ja bez nóg pójdę? A co tam, żabką popłynę.
Płynę.
A co tu tyle krzyży? Krzyże aż po horyzont. To jakaś kolejka.
Wszędzie same krzyże, na nich ludzie. Jęczą, płaczą, jak glisty się wiją.
– A ty gdzie, cholero! – krzyczą na mnie. – Won stąd na koniec kolejki!
– No mówię pani, krew na szynkę trysła i na balerony.
– Nie pchać się, nie pchać się, mówię!
– Panie, dużo zostało?
– Ona tu nie stała!
Ach, to chyba do nieba kolejka. Nie bójcie się, kochani, nie wcisnę się, nie wcisnę, ja innej szukam kolejki. Powoli płynę na koniec. Coraz więcej tu na krzyżach dzieci. Płaczą, że serce się kraje.
O, jakiś dziadek idzie. Z laską, w świecącej się pelerynie.
Srebrną brodą zamiata po ziemi. Podpływam do niego, ręce składam.
– Pomóż im, Panie Boże, oni są przecież niewinni.
Patrzę, dziadek palec do mnie wyciąga, struga na nim marchewkę i woła cienko:
– Sraku pierdaku! Chichocząc, ucieka w podskokach.
– Sraku pierdaku!… Sraku pierdaku!…
Gubiąc po drodze bobki, chowa się za krzyże. Jakiś bulgot słyszę. Odwracam się.
Tu, na postumencie z białego marmuru, śliczny, różowy berbeć w kociołku chochlą miesza. Uśmiecha się do mnie ząbkami z porcelany.
– Spróbuj – ćwierka jak słowik – to bardzo DOBRAZŁA zupa. Nabiera zupę chochelką, do ust mi podsuwa. Ja ją chlup, a ona lodowym ogniem, ognistym lodem w brzuchu mi wybucha.
Budzę się, żeby natychmiast w nowym śnie się znaleźć. Siedzę na tapczanie w niebieskiej piżamie. Pokoik malutki jak dla kanarka klatka. Ściągam szybko piżamę, ubieram sukienkę.
Wychodzę. Jakieś ubrania tu wiszą. Tam, przed telewizorem, modli się rodzina. Jasno, słońce świeci, na ekraniku coś fika.
Na ulicę wybiegam.
Wysokie domy wokół wszystko zasłaniają. Coś ważnego miałam zrobić… Ach, wiem, muszę się przekonać, jak daleko ten sen do tyłu sięga.
Pięć złotych potrzebuję.
O, coś błyszczy na chodniku.
Schylam się, to pięć złotych. A tam stoi budka. Wszystko przygotowane na moje poruszenia. Niosę pięć złotych do budki.
Wrzucam monetę do szparki gadającej skarbonki. Kręcę palcem kółka.
Coś mi w uchu pika. Nagle głos słyszę:
– Słucham?
To Kasi głos. Głośny i wyraźny Kasi głos.
– Halo, słucham!
To Kasi głos. Wieszam słuchawkę. O, ja głupia. Kasia żyje, jest w domu, muszę ją zobaczyć, na własne oczy się przekonać, bo jak na razie tylko uszy przekonane.
Jedzie autobus, ja w środku.
Wszyscy się na mnie gapią.
Uśmiecham się do wszystkich. Tak mi cudnie. Ale może jestem brudna?
Spoglądam po sobie… och, mam bose stopy. To dlatego tak się na mnie wszyscy patrzą. A co to ja na siebie włożyłam? Sukienkę do sprzątania, całą w dziurach. To się Kasia uśmieje, jak tak do niej przylecę.
Biegnę przez rynek.
Fontanna w słońcu kwitnie złotym blaskiem.
Przed bramą kulawego pana listonosza spotykam.
– Czy ma pan może list z Warszawy do Kasi Bogdańskiej? Szpera w torbie i mówi:
– Jest, ekspres polecony, trzeba pokwitować. Spadłaś mi jak z nieba, musiałbym mój kulas na drugie piętro targać.
Biorę czerwony długopis, składam niebieski podpis.
Biegnę już po schodach. A jak coś złego tam w środku pisze? Bo jak coś złego, to Kasia się załamie. Patrzę… klej ledwo trzyma. Co tam, otworzę.
„Szanowna, Droga Pani, jak Pani prosiła, natychmiast odpisuję. I od razu do meritum, żeby się Pani niepotrzebnie nie denerwowała.
Nie ulega wątpliwości, że ma Pani Szanowna talent, a biorąc pod uwagę młody wiek Pani (20 lat), to chyba nawet duży. Wysłuchałem kasetki z radością. Co prawda jest tam dużo…”
To od tego krytyka, chwali ją. Cudownie. Kasia umrze z radości.
Zwilżam językiem resztę kleju, już koperta zaklejona i trzyma nawet lepiej, niż przedtem.
Читать дальше