Resztę popołudnia spędziłam w swoim pokoju, czując się bardzo nieszczęśliwa. Kopnęłam podręczniki do francuskiego pod łóżko i usiłowałam zatonąć w historii starożytnego Rzymu. Z ogrodu dobiegał mnie śmiech i muzyka. Nigdy dotąd nie słyszałam takich dźwięków: zmysłowych, kuszących, zakradały się pod moje okno niczym cudowny zapach egzotycznej lilii. Zatkałam uszy i usiłowałam skupić uwagę na książce, ale po pewnym czasie ciekawość zwyciężyła.
Podkradłam się do okna i wyjrzałam. Dymitr tańczył z Marie na dziedzińcu. Francine pochylała się nad gramofonem, nastawiając igłę za każdym razem, gdy utwór dobiegał końca. Jedna z dłoni Dymitra spoczywała między łopatkami Marie, drugą zaciskał na jej palcach.
Przytuleni do siebie policzkami, chodzili miarowym krokiem dookoła dziedzińca. Marie była zarumieniona, głupio chichotała przy każdym kroku, Dymitr zaś udawał śmiertelną powagę.
– Powoli, powoli, szybko, szybko, powoli – podśpiewywała Francine, wybijając rytm rękami.
Marie była sztywna i zakłopotana, a kiedy Dymitr ją przechylił, nadepnęła na sukienkę.
– Jestem zmęczona – poskarżyła się. – To dla mnie o wiele za trudne. Wolę fokstrota.
Po chwili Francine zajęła miejsce siostry. Chciałam zamknąć oczy, robiło mi się niedobrze z zazdrości. Francine miała o wiele więcej wdzięku niż Marie, z gracją płynęła w ramionach Dymitra.
Przypominała baletnicę, oczami pokazywała wszystko, od namiętności przez gniew do miłosnego zauroczenia. Dymitr przestał stroić głupie miny. Wyprostował się, dzięki czemu wyglądał jeszcze lepiej niż zwykle. Oboje przypominali parę syjamskich kotów podczas godów. Wychyliłam się z okna, zahipnotyzowana sennym tempem tanga. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie, że to ja tańczę na dziedzińcu z Dymitrem.
Na mój nos spadła kropla wody. Otworzyłam oczy i ujrzałam, że niebo zasnuło się chmurami i zaczyna padać. Tancerze pośpiesznie zebrali rzeczy i pobiegli do domu. Zamknęłam okno, a po chwili zerknęłam na swoje odbicie w lustrze.
Nie jest taka młoda, tylko nierozwinięta, powiedziała Amelia. popatrzyłam z nienawiścią w lustro. Byłam drobna jak na swój wiek, od jedenastych urodzin urosłam niewiele ponad dwa centymetry. Kilka miesięcy przed przyjazdem do Szanghaju zauważyłam pierwsze miodowe włosy na łonie i pod pachami. Nadal jednak byłam boleśnie chuda, miałam płaskie piersi i dziecięce pośladki.
Do tego popołudnia nigdy mi to nie przeszkadzało, fizyczny rozwój był mi najzupełniej obojętny. Jednak zmieniała się we mnie świadomość własnej osoby. Zrozumiałam, że Dymitr to mężczyzna, i nagle zapragnęłam stać się kobietą.
Pod koniec lata niepewny rozejm między armią nacjonalistów a komunistami zmienił się w wojnę domową. Żadna poczta nie docierała do Mandżurii ani z niej nie wychodziła, nie otrzymałam odpowiedzi na listy do Pomerancewów. Nękała mnie rozpaczliwa potrzeba utrzymania jakiegoś związku z matką, chłonęłam wszystkie informacje dotyczące Rosji, jakie tylko udało mi się znaleźć.
Studiowałam książki w bibliotece Siergieja, szukałam opowieści o parowcach pływających po Wołdze, historii o tundrze i tajdze, o Uralu i górach Kaukazu, o Arktyce i Morzu Czarnym. Męczyłam przyjaciół Siergieja, by opowiadali mi o letnich daczach, wielkich miastach, olbrzymich pomnikach sięgających bladobłękitnych niebios i paradach żołnierzy. Usiłowałam ujrzeć taką Rosję, jaką mogła widzieć moja matka, jednak czułam się zagubiona w tym kraju, zbyt wielkim, by go sobie wyobrazić.
Pewnego dnia Amelia wysłała mnie do klubu po odbiór wyszywanych monogramami stołowych serwet. Wlokłam się po alejach dzielnicy francuskiej, nie zwracając uwagi na to, dokąd idę. Męski okrzyk wyrwał mnie z zamyślenia. Dwoje ludzi sprzeczało się za płotem. Rozmawiali zbyt szybko, bym ich rozumiała, ale kiedy rozejrzałam się po okolicy, dotarło do mnie, że się zgubiłam.
Stałam w alejce na tyłach opuszczonych budynków w europejskim stylu. Okiennice ledwie trzymały się na zawiasach, obłażący tynk szpeciły rdzawe ślady po wodzie. Drut kolczasty kłębił się nad płotem i parapetami niczym bluszcz, podwórza były pełne kałuż, choć nie padało od wielu tygodni. Usiłowałam wrócić tą samą trasą, którą tu przyszłam, ale jeszcze bardziej się pogubiłam w labiryncie chaotycznie zakręcających alejek. W rozgrzanym powietrzu unosił się smród moczu, drogę zastępowały mi wychudzone kurczaki i gęsi. Zacisnęłam pięści w panice.
Skręciłam za róg, gdzie wpadłam na zardzewiałe ramy łóżek i starą lodówkę, i nagle stanęłam przed rosyjską kawiarnią. W brudnych oknach rozpięto koronkowe firanki. Kawiarnia Moskwa była wciśnięta między sklep spożywczy, przed którym w wiadrach więdły łodygi szpinaku i marchewki, a cukiernię pełną pokrytych kurzem ciastek. Z ulgą odkryłam coś rosyjskiego i ruszyłam do kawiarni z zamiarem zapytania o drogę. Kiedy popchnęłam siatkowe drzwi, odezwał się dzwoneczek. Po wejściu do mrocznego wnętrza poczułam zapach kiełbasy z przyprawami i wódki. Z radia chwiejącego się niepewnie na ladzie dobiegała głośna chińska muzyka, ale nie mogła zagłuszyć brzęczenia much latających pod blaszanym sufitem. Stara kobieta, tak pomarszczona, że wydawała się truchłem, zerknęła na mnie znad poplamionego menu. Miała na sobie pomiętą aksamitną suknię wykończoną pod szyją i przy mankietach koronką, a we włosach diadem z wydłubanymi kamieniami. Jej oczy były ciemne i pełne niepokoju.
– Dusza duszi. Dusza duszi – wymamrotała. – Porozmawiajmy szczerze. Porozmawiajmy szczerze.
Przy stoliku obok starszy pan w berecie przeglądał menu, gorączkowo przewracając żółknące strony, jakby czytał powieść kryminalną. Jego towarzyszka o niespokojnych błękitnych oczach i czarnych włosach ściągniętych w koczek obgryzała paznokcie i gryzmoliła jakieś słowa na papierowej serwetce. Właściciel podszedł do mnie z menu. Jego policzki były koloru barszczu, a włochaty brzuch rozpychał poły koszuli. Gdy siadałam, dwie kobiety w czarnych sukniach i szalach zmierzyły wzrokiem moje kosztowne buty.
– Co podać? – spytał właściciel.
– Chcę, żeby opowiedział mi pan o Rosji – wyrzuciłam z siebie poruszona.
Mężczyzna potarł piegowatą dłonią policzki i brodę i niczym skazaniec opadł na krzesło naprzeciwko mnie. Zachowywał się tak, jak gdyby czekał na mnie, na ten dzień, ten moment. Wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać o letnich polach pełnych jaskrów, brzozach, lasach pachnących sosną i mchu uginającym się pod ciężarem stóp. Jego oczy lśniły, przypominał sobie, jak w dzieciństwie ścigał wiewiórki, lisy i łasice, i jadał kluski przyrządzane przez matkę, parujące w mroźne zimowe noce.
Cała sala przysłuchiwała się tej opowieści, a kiedy właściciel się zmęczył, inni wkrótce zajęli jego miejsce. Stara kobieta wyła niczym samotny wilk w lesie; mężczyzna w berecie naśladował dźwięki olbrzymich kościelnych dzwonów bijących podczas świąt; poeta opisywał chłopców, którzy kosili pszenicę i owies na polach. Przez cały czas kobiety w żałobie szlochały, przerywając każdą opowieść słowami: „Dopiero po śmierci powrócimy do domu”.
Godziny mijały niczym minuty, i dopiero gdy zaszło słońce i światło za oknami zmieniło się z żółtego w popielate, uświadomi – łam sobie, że spędziłam w kawiarni całe popołudnie. Siergiej pewnie zamartwiał się moim zniknięciem, a Amelia denerwowała, że nie przyniosłam serwetek. Jednak nie mogłam przerwać tym dziwakom. Siedziałam nieruchomo i słuchałam, aż ścierpły mi nogi i rozbolał kręgosłup, chłonęłam każdy okrzyk radości albo smutne spojrzenie. Przykuły mnie opowieści o miejscu, które zaczynałam poznawać dzięki tym ludziom.
Читать дальше