– Bahnhofskommandanta tu nie ma?
– A on tu na co potrzebny, jeżeli ja jestem? Żłopie pewnie wino w jakiejś knajpie.
– Nieźle tu u was służba idzie.
– Niczego sobie. Masz co zapalić? Dawaj, kolego. Jak wynikło z nawiązanej rozmowy, frajter miał rzeczywiście do wszystkiego prawo, gdyż cały personel komendy dworca, składający się z lejtnanta, feldfebla i ordynansa, był nieobecny.
– Ja mam, bracie, służbę na zmianę z feldfeblem. Razem tośmy się jeszcze nie spotkali – opowiadał pisarz – a najczęściej urzęduję we dwójkę z ordynansem. Lejtnant pokazuje się tylko wtedy, kiedy jaki większy transport przejeżdża.
– Jedwabne życie – rzekł przybysz kręcąc głową. – A blankiety dokumentów podróży masz? Pisarz spojrzał spod oka na gościa.
– To zależy – odpowiedział po namyśle.
– Od czego?
– Od tego… – znaczący ruch palcem wskazującym i kciukiem był aż nadto wymowny.
– Kto wie, czy mi to czasem nie będzie potrzebne. Będę do ciebie zachodził. W karty grywasz?
– Zawsze.
– No, to dobrze.
Gość ujął karabin w rękę.
– Gdzie to ta kompania wartownicza?
– Pójdziesz prosto do końca peronu, potem kilometr wzdłuż toru, aż do budki wartownika. Dalej pokażą ci.
– Serwus!
– Serwus!
Frajter wyszedł na peron, podniósł kołnierz i ruszył we wskazanym kierunku. Szedł ze schyloną głową, bystro wypatrując wydeptanej w śniegu, ciemnej smugi ścieżki. Walcząc ze śnieżną wichurą doszedł do stojącej obok toru budki, z której wyjrzał szczelnie okutany wartownik.
– Kompania wartownicza? Za przejazdem, pierwsze dwa budynki drewniane.
Frajter zeszedł z torów i znalazł się przed bramą opatrzoną dużym szyldem, ozdobionym dwugłowym orłem.
Minął smarkającego w budce wartownika i wszedł do pierwszego baraku.
Przed jakimiś drzwiami, zaraz obok głównego wejścia, przeczytał w słabym świetle lampy naftowej napis: Kompaniekommando.
Otrzepał śnieg z płaszcza, poprawił na sobie rynsztunek i zapukał.
– Herein!
Wszedł i stanął przy drzwiach przygotowany do służbistego zameldowania swego przybycia.
Za stołem siedział żołnierz o semickich rysach twarzy i pił kawę z menażki czytając równocześnie gazetę.
– Co powiecie, człowieku? – zapytał nie odrywając wzroku od gazety.
Frajter rozejrzał się w ten sam sposób, jak w komendzie dworca, i postawił karabin.
– Przede wszystkim, gryzipiórku, nie jestem dla ciebie żaden człowiek, tylko frajter!
– Frajter? – Żołnierz łyknął z menażki i odłożył gazetę, nie zmieniając przy tym pozycji. – Witam pana uniżenie, szanowny panie frajter!
Przybyły szeroko otworzył oczy.
– Karność, psiakrew! – mruknął po polsku. Żołnierz podskoczył na krześle.
– Polak?
– Polak.
– Daj pan grabę! Siadaj pan! – przemówił po polsku. – Wypije pan kawy? Zje pan konserwę?
Frajter był trochę zaskoczony tym niespodziewanym wybuchem serdeczności.
Tymczasem żołnierz mówił dalej:
– Bardzo się cieszę, panie… jak godność?
– Na razie nazywam się Kania… Stefan Kania.
– Skąd?
– Ze Lwowa,
Żołnierz podszedł do niego i ujął jego dłoń.
– Haber… Izydor Haber. Handel drzewem en gros i tartak w Skolem. Zdejm pan płaszcz i siadaj pan, panie Kania. Nareszcie będę miał z kim pogadać.
Żołnierz okazał tyle naturalnej serdeczności, że Kania ujęty tym rozpogodził oblicze, zdjął płaszcz i usiadł przy stole.
– Więcej Polaków tu nie ma? – zapytał po chwili krzątającego się żwawo przy piecyku rodaka.
– Panie! Pan nie wie, ile pan radości mi sprawił. Siedzę tu jak Robinson na bezludnej wyspie. Wszystkie narody ma pan w tej kompanii, lecz ani jednego Polaka! Ani na lekarstwo!
– No, to dobrze. Mówmy sobie “ty”.
– Wypijesz kawę, będziesz co jadł? – Nie, jeść mi się nie chce, ale gorącej kawy wypiję.
– Zaraz będzie. – Pisarz zaczął się krzątać z żywotnością zupełnie nie odpowiadającą jego okrągłej postaci. – Poczekaj chwilę.
Wyszedł do przyległego ciemnego pokoju, skąd wrócił niebawem z dwiema garściami małych słodkich sucharów oficerskich, które wysypał na stół.
– Zwędziłem feldfeblowi – przyznał się szczerze. – Ma świnia cały kuferek, co kilka dni odsyła taki transport do domu.
Nalał kubek kawy i zachęcając gościa do picia usiadł i splótł dłonie na stole.
– Skąd przyjechałeś, z frontu czy z kadry?
– Z kadry.
– Rekonwalescent?
– Politisch verdächtig, streng beobachten… (Politycznie podejrzany, surowo nadzorować…)
– Legiony? Propaganda? Frajter popił i machnął ręką.
– Dużo by o tym trzeba mówić. Mam tyle grzechów na sumieniu, że sam się nieraz dziwię, dlaczego mnie dotąd nie rozstrzelali. Powiem ci krótko. Widzisz ten karabin? Jakem go zafasował w czternastym roku, tom z niego może z dziesięć razy wystrzelił. A byłem już na dwóch frontach. Na dobrą sprawę nie wiem, po co go z sobą wożę. A służyłem już wszędzie, z wyjątkiem marynarki i lotnictwa. Starczy ci?
Haber ze zrozumieniem skinął głową i dodał:
– A ja, bracie, znam bez mała połowę wszystkich szpitali wojskowych w monarchii, w pasach przyfrontowych i obszarach okupowanych. Od roku wyszły mi, psiakrew, choroby i trafiłem tutaj. Ze mnie też pociechy wielkiej nie mają.
– A tu jak? Haber westchnął.
– Głód, nędza, maulhalten, abtreten! (stulić pysk, odmaszerować!). Frajter odstawił kubek i wyjął z kieszeni papierosy.
– Dowódca kto?
– Kapitan Zivancić.
– Sadysta, świnia, pijak?
– Pić, pije zdrowo, ale ujdzie. Zastępca jego oberlejtnant Giser, też ujdzie. Obaj są także “P. V.”. Dali ich tu dla izolacji. Podoficerowie – przeważnie swoi ludzie. Ani dowódca, ani oberlejtnant nie wtrącają się prawie wcale do służby, bo stale chlają albo jeżdżą do Pesztu na zabawę. Za często ich się tu nie widuje.
Wszystko robi dinstfirender, Niemiec; drań z niego niezgorszy, ale myśli tylko o tym, żeby jak najwięcej paczek z żarciem do domu wysyłać i też nie bardzo przejmuje się służbą. Nie lubi mądrali; urzęduję tu z nim dlatego, że mam oczy i uszy zamknięte na głucho i udaję półgłówka. A znam tyle jego tajemnic, że mógłbym go wsadzić dożywotnio. Przed nim bądź skromny i rób z siebie ofermę, a zyskasz sobie jego zaufanie. Frajter skrzętnie notował w pamięci cenne informacje.
– Kiedy mu się zameldować?
– Najlepiej zaraz, to będziesz miał już spokój. Pójdę go zawołać z kantyny.
Haber zgarnął ze stołu pozostały cwibak oficerski do kieszeni, zabrał menażkę i kubek.
– On się mnie czasem słucha i kto wie, czy nie będzie cię można wkręcić na jaką funkcję. Ubierz się i zamelduj mu się ostro, bo on to bardzo lubi. Potem poszukaj mnie w kompanii, to zrobię ci spanie koło mnie. Serwus!
Frajter włożył pas z bagnetem i paląc papierosa czekał.
– Nowa karta – mruknął do siebie patrząc w zadumie na lampę.
Kiedy usłyszał kroki w korytarzu, wyprostował się, przywołał na twarz wyraz dobrodusznego zadowolenia z własnej głupoty i zwrócił się wyczekująco w kierunku drzwi.
Do kancelarii wszedł wysoki, tęgi feldfebel.
Kania stanął przed nim w ten sposób, że nie pozwolił mu się ruszyć z miejsca, i ostro się zameldował.
Feldfebel usiadł za stołem.
– Dokumente!
Frajter z przesadną uniżonością wyjął z mankietu rękawa papiery i położył z szacunkiem przed feldfeblem na stole.
Читать дальше