– Ależ, panie kapitanie!
Oberlejtnant podał kapitanowi płonącą zapałkę.
– Dziękuję! Niech mi pan nie przeczy, panie oberlejtnant. Nie wiem, czy pan, wzorem swoich poprzedników, zasięgał o mnie poufnej opinii w dowództwie korpusu albo próbował w tym kierunku wybadać dinstfirendera, bo i to się zdarzało.
– Panie kapitanie, naprawdę…
– Proszę mnie wysłuchać, panie oberlejtnant. – Kapitan kopnął jakiś kamyczek. – Musieli panu prawdopodobnie mówić, że jestem notorycznym pijakiem i również politycznie podejrzanym. Jestem. Jestem Chorwatem, jak to pan mógł odgadnąć z mego nazwiska, i w drugim roku wojny moja lojalność wydała się pewnemu dowódcy korpusu nieco problematyczna. Łez z tego powodu nie wylewam.
Kapitan wypuścił kłąb dymu w górę i mówił dalej tym samym obojętnym tonem, jakby chodziło o kogo innego.
– Co do mego pijaństwa, mają częściowo rację, i przyczyny, które mnie skłaniają do picia, są tak różnorodne, że wymienienie ich uważam za niepotrzebne. Zresztą sądzę, że gdyby pan był na moim miejscu i w mojej skórze, piłby pan tak samo, a może nawet więcej.
– Nie mam pociągu do zapijania się, panie kapitanie. Kapitan przystanął i oglądał swoje buty.
– Z zawodu jestem dyrektorem spółdzielni mleczarskiej i ani mój zawód, ani usposobienie, ani charakter, ani stanowisko społeczne nie były czynnikami, które we mnie wyrobiły pociąg do zapijania się. Źródło tkwi gdzie indziej i cztery ostatnie lata, jakie przeżyłem, usprawiedliwiają mnie przynajmniej częściowo.
Oberlejtnant słuchał z napięciem i jego siwe oczy coraz częściej zwracały się nieznacznie na twarz mówiącego kapitana.
– Jeżeli chodzi o moje dowodzenie tą kompanią, komunikuję panu otwarcie, że jestem dowódcą de nomine [1], gdyż de facto [2]rządzi arcyzłodziej dinstfirender. Jestem, jak pan widzi, szczery do idiotyzmu. Ludzie znajdujący się w kompanii są najsprytniejszymi na tej szerokości geograficznej łazikami, panie oberlejtnant, i nie przerobi ich żadna propaganda ani szykany… o tym właśnie chciałem z panem mówić.
Kapitan znowu przystanął i spojrzał na niebo.
– Tak. O tym chciałem z panem mówić – powtórzył i bystro wpatrzył się w oczy oberlejtnanta. – Cokolwiek będzie pan chciał uczynić w kierunku poprawienia kompanii środkami regulaminowymi, będę tolerował, chociaż z góry przewiduję niepowodzenie, natomiast na żadne brutalizowanie i pastwienie się nie pozwo1ę i z całą stanowczością temu się sprzeciwię. Widzę, że pan jest z gatunku tych młodych oficerów zawodowych, którzy nie pozbywają się nigdy bezkrytycznego zapału do pracy, jaki nabyli jeszcze podczas pokoju, i że posiada pan dane na pogromcę.
– Panie kapitanie! – rzucił podrażniony oberlejtnant.
– Niech pan mnie wysłucha do końca, panie oberlejtnant, a potem może pan stanąć do raportu z zażaleniem na mnie albo napisać donos do K-stelle, bo i to mi się zdarzyło. Więc o czym ja mówiłem… aha! Posiada pan walory dostateczne do doprowadzenia ludzi do samobójstw i innych desperackich kroków, a ja właśnie kategorycznie sobie tego nie życzę. Czy pan słyszał dokładnie, co mówiłem?
– Słyszałem, panie kapitanie.
– Nie wiem, co panu o mnie mówili i jakie pan sobie o mnie wyrobił zdanie, i przyznaję szczerze, nie zależy mi na tym. Chcę panu tylko zakomunikować, że z wyjątkiem tej smutnej prawdy o moim pijaństwie, inne sądy o mnie są całkowicie fałszywe. Sadysta, patrzący panu z oczu, we mnie jest utajony i rzadko mam go okazję ujawnić… Chciałbym tylko za wszelką cenę mieć do końca tej wojny spokój i pragnę wrócić do normalnego życia bez burzliwych przejść.
Kapitan podniósł głowę i gonił wzrokiem chmury na niebie.
– Co do tego, jak pan przyjmie moje oświadczenie, chcę panu również zwrócić uwagę, że pańscy poprzednicy, którzy próbowali mi szkodzić poufnymi meldunkami, skończyli smutno i kości ich bieleją na wszystkich frontach. Mam wuja generała, który współpracuje z naczelnym wodzem i ułatwia mi takie rzeczy, kiedy go tylko o to poproszę.
Kapitan przystanął i wiercił obcasem dziurę w piasku.
– Sądzę, że pan się zastanowi nad tym, co panu teraz powiedziałem o sobie (kapitan kaszlnął) i o moich ludziach, którzy są z gruntu nielojalni. Mam jednak dla nich wiele zrozumienia jako człowiek i kapitana austriackiego stawiam dopiero na drugim miejscu.
Przerwał i posępnym wzrokiem wodził po placu.
– Tak… chodzi teraz o to, żeby pan się zastanowił nad swoim stosunkiem do mnie i do tego, co panu powiedziałem, i jedno z dwojga: albo będziemy mieli obaj spokój, albo się rozstaniemy bez żalu z mojej strony. Im prędzej pan się zdecyduje, tym lepiej. Do widzenia!
Kapitan niedbale przyłożył dłoń do czapki i lekko przygarbiony, ociężałym krokiem poszedł do kancelarii.
Oberlejtnant von Nogay patrzył na plecy idącego kapitana i w zamyśleniu zdjął czapkę z głowy, jakby dla ochłody.
Szczerość, z jaką kapitan wyłożył mu warunki współpracy, wprowadziła go w oszołomienie, i jeśli pierwszego dnia wydał mu się skończonym niedołęgą, podobnym do tysięcy innych oficerów pospolitego ruszenia, dzisiaj, po tej rozmowie, przedstawił mu się w zupełnie innym świetle.
Nie spotkał dotąd żadnego przełożonego, który by tak szczerze mówił to, co myśli, i przechadzając się do końca lekcji gimnastyki po placu zastanawiał się nad tym, jakie ma zająć stanowisko wobec kapitana.
Zadziwiająca szczerość kapitana zrobiła na nim wrażenie i w duchu przyznał, że w podobnym położeniu znalazł się po raz pierwszy.
Nie wiedział na razie, co ma o tym myśleć i jak ma postępować. Iść wzorem kapitana i pić, oznaczało wyrzeczenie się aspiracji i kapitulację. Starać się o przydział na front jest jeszcze za wcześnie zważywszy, że wszystkie zmobilizowane ciotki i kuzynki mają i tak wiele roboty z zatuszowaniem poprzednich niemiłych sprawek.
Nie mógł się zdobyć na żadną decyzję, czuł jednak po tym, co usłyszał, że służba w tej kompanii nastręczy mu duże trudności.
Rozmowa z kapitanem nie była ostatnią niespodzianką, przed jaką stanął.
Po południu polecił dinstfirenderowi wyszukanie mu ordynansa w kompanii i zaznaczył, żeby z tych, którzy się zgłoszą ochotniczo, wybrał najmniej inteligentnego. Ochotniczo nie zgłosił się nikt.
Kompania od razu z całą solidarnością ustosunkowała się do nowego oficera w formie, która wprawiła dinstfirendera w osłupienie. Z takim zdecydowanym oporem nie spotykał się dotąd.
– Pogłupieliście – mówił do zebranych po kolacji szeregowców – pogłupieliście, moi kochani, do szczętu. Kompania złowrogo milczała.
– Nic innego, tylko pogłupieliście wszyscy na raz. Bojkot, He? Osły jedne! I wam się zdaje, że to wam ujdzie na sucho?
– Nic nam się nie zdaje – odezwał się jakiś głos – wolna wola zgłosić się albo nie. Dinstfirender skłonił głowę.
– Słusznie. Jeżeli mówię o wystąpieniu ochotników, nie będę nikogo wyciągał z szeregu za uszy. Całkiem słusznie, ale pan oberlejtnant sam butów nie będzie czyścił i wyznaczy sobie ordynansa.
– Tak to co innego – odezwał się inny głos.
– Aha! Rozumiem. Demonstracja, co? Uchybia godności? Niezłe my tu z sobą rozmowy prowadzimy. Ja, dinstfirender, wdaję się z kompanią w rozmowę na temat, co uchybia godności, a co nie uchybia. Ambicja? Hm… am-bi-cja. Gdybyście wy, Slavik, mieli ambicję, dzisiaj mielibyście sami ordynansa. Ciekaw jestem, ile wy mi tu nagadacie impertynencji za to, że mówię do was jak do ludzi inteligentnych…
Читать дальше