Ten sam doktor podchodzi do mnie z osłem. “Co to jest, przyjacielu?” “Osioł” – powiadam. “Naprawdę osioł?” “Naprawdę osioł” – mówię. “A może się mylicie? Może to nie jest osioł, ale dajmy na to, hipopotam? Rzeczywiście osioł? Rzeczywiście osioł?” “Rzeczywiście osioł” – powiadam. Pogadali z sobą trochę i znowu do mnie: “Czy jesteście pewni, że to nic innego, jak osioł? Może wam się zdaje? Przypatrzcie się jeszcze raz dobrze.” “Nie potrzebuję się przypatrywać, bo od razu wiedziałem, że to jest osioł” – powiadam. Zrobili małą przerwę i myślałem już, że mi dadzą spokój, ale gdzie tam.
Podchodzi do mnie drugi z tym samym obrazkiem. “Więc twierdzicie kategorycznie, że to nic innego, tylko stworzenie nazywane osłem?” “Twierdzę kategorycznie – powiadam – że to jest osioł. W zoologii nazywa się po łacinie asinus i nikt we mnie nie wmówi, że to jest mrówkojad, proszę mi dać spokój.” Tak, jakbym do ściany gadał, przyjaciele. “Czy moglibyście przysiąc, że to jest osioł?” – pyta mnie ten sam. “Mogę – powiadam – jak Boga kocham, to jest osioł!” Odszedł ode mnie i zaczęli gadać. Za chwilę przychodzi inny, siada przede mną, a obrazek jakiś trzyma odwrócony na kolanach. “Jak wynika – powiada – z waszej ewidencji, jesteście z zawodu mechanikiem (miałem wtedy rzeczywiście tak napisane), a mechanicy to ludzie inteligentni.
Możecie ze mną rozmawiać jak równy z równym i całkiem szczerze… Odpowiedzcie mi na to jedno pytanie, ale bez kłamstwa, chodzi o prostą rzecz. Powiedzcie mi, co to jest?” – i odwrócił ten obrazek.
Myślałem, że mnie krew zaleje. Ten sam osioł! Wiecie, żebym nie miał przywiązanych nóg do ściany, tobym z niego zrobił siekaninę. Trzeba wziąć pod uwagę, że to trwa dłuższy czas i człowieka może wytrącić z równowagi, jak go się pytają tysiąc razy o jedno i to samo. Doktor siedzi i obserwuje mnie. “Proszę, panie doktorze, nie robić ze mnie wariata i dać mi spokój – powiadam – bo zacznę krzyczeć.” Popatrzyli na mnie i za chwilę jeden wyciąga obraz z nosorożcem. “Jeżeli powiecie, co to jest, damy wam spokój. Więc?” “To jest nosorożec” – powiadam. “To nie jest nosorożec, tylko pan oberlejtnant z kadry waszego regimentu, nie poznajecie?” – “Proszę mi dać spokój, szanowna komisjo, bo ja zwariuję naprawdę” – powiadam. Wtedy zapytał mnie sam przewodniczący, taki gruby, w okularach: “Czy was głowa nie boli?” “Nie boli, panie sztabsarct.” “A nie latają wam czasami przed oczyma gwiazdy?” “Nie latają mi przed oczyma gwiazdy, panie sztabsarct” – powiadam. “Wobec tego pójdziecie do kryminału za podstępną symulację.”
Uratowała mnie tylko gorączka, bom się przy tej hydropatii przeziębił i odesłali mnie na oddział wewnętrzny, i tam już spokojnie przemarkierowałem kilka miesięcy, bo widać zapomnieli o mnie. Takie samo badanie czeka naszego pana kaprala i jeżeli wytrzyma, to mu nic nie pomoże, bo pójdzie pod sąd za usiłowanie zabójstwa. Nie kijem go, to pałką i, tak czy owak, więcej go nie zobaczymy. Będzie miał drań nauczkę… Rozdawaj karty, Holjan!
Jak to słusznie przewidział Kania, następnego dnia kapitan polecił kaprala odesłać do miejscowego szpitala na wstępną obserwację. Jego energiczne zapewnienia, że jest zdrów, zaszkodziły mu o tyle, że kapitan polecił go związać w kij i przewieźć na wozie, jak worek kartofli. Rad w głębi duszy z pozbycia się gorliwego patrioty, kapitan Zivancić przyjmował jego oświadczenia z ironią.
– Nie rób, człowieku, i ze mnie wariata, jeśliś sam sfiksował. Nikt mi nie wmówi, że człowiek o zdrowych zmysłach ni z tego ni z owego, wyjmie z kieszeni nóż i pokanceruje sobie pysk. Po was się tego można było spodziewać jeszcze przedtem, kiedyście godzinami wystawali pod wychodkiem i przychodzili do mnie z meldunkami o antypaństwowych rozmowach. Wasz ojciec był notorycznym alkoholikiem. Nie? No to dziadek. Też nie? W takim razie mieliście syfilis… nie zaprzeczajcie! musiał ktoś w rodzinie być obciążony. Pewnie ojciec. Milczcie! Odwieźć go, dinstfirender, tak jak powiedziałem.
SAMOBÓJSTWO OBERLEJTNANTA
W kompanii zaczęły się ciężkie czasy. Oberlejtnant Giser zapomniał o hymnie, którego teraz uczył kto inny w miejsce zamkniętego w szpitalu wariatów Ulmbacha, przypominał sobie natomiast co kilka dni jakiś inny paragraf regulaminu i w najmniej oczekiwanej porze wpadał do kompanii, zarządzał alarm i żądał przerabiania jakiegoś ćwiczenia.
Dinstfirender żył w ciągłym podnieceniu i niespokojnym oczekiwaniu niespodzianek. Groźby oberlejtnanta o wysłaniu na froni przestały go już przejmować panicznym strachem. Kiedy alarmy oberlejtnanta stały się częstsze, feldfebel zaczął medytować nad tym, czy nie lepiej będzie zgłosić się samemu ochotniczo na front, niż znosić dalej wybryki stale pijanego oficera. Pocieszał się myślą, że do frontu zalicza się także magazyny, w których miłujący spokój przedsiębiorczy feldfebel mógłby do końca wojny przesiedzieć. Byle tylko można było wysyłać dalej paczki do domu.
Początkowo nie donosił nic kapitanowi o nocnych wizytach pana oberlejtnanta, lecz po jednej nocy, kiedy Giser wyjął rewolwer i zagroził, że go zastrzeli za to, że kompania nie umie mówić po hiszpańsku, zebrał się na odwagę i zameldował o wszystkim.
– I mówi pan, że to się zawsze zdarza po pijanemu? Bo może być i w śnie lunatycznym.
– Czuć koniak na kilka metrów, panie kapitanie. Jaki tam sen lunatyczny… Lunatyk, jak słyszałem, łazi po dachach i kiedy się na niego zawoła, bezwarunkowo spadnie na łeb, panie kapitanie. Nie słyszałem, żeby w śnie lunatycznym ktoś żądał opisu maski gazowej albo wymieniania wszystkich części karabinu maszynowego systemu Scharzlose. A pan oberlejtnant mówi nieraz całkiem rozsądnie, chociaż nie zawsze do rzeczy, bo naprawdę myślałem, że jest lunatykiem, i chciałem go obudzić. Zjechał mnie z góry na dół przed całą kompanią, aż mi wstyd było. “Nie jestem – powiada – głuchy i nie ryczcie na mnie, feldfeblu, jak pastuch na krowę.” Kapitan Zivancić zamyślił się.
– Dziwne historie pan mi tu opowiada, feldfeblu – odezwał się po chwili. – Skoro jest, jak pan mówi, pijany, to jakżesz może mówić rozsądnie? Jedno z drugim się nie zgadza.
– Panie kapitanie, zgadza się. Jednej nocy wpadł do koszar, zrobił alarm i pyta: “Kto umie mówić po angielsku?” Zameldował się Polak, frajter Kania, a pan oberlejtnant do niego: “Jak się wymawia Lojd Żorż?” Frajter mówi tak samo: “Lojd Żorż”. “A jak się nazywa król angielski?” “Żorż piąty” – powiada frajter. “A czy to są bliźniaki, frajtrze?” “Nie – powiada frajter – nawet nie są krewni”. Zamyślił się trochę pan oberlejtnant i mówi tak: “Pójdziecie, frajtrze, do kryminału za to, że nie potraficie wymienić członków austriackiego domu panującego.” Zaczął mu ten frajter tłumaczyć, że król angielski nie jest członkiem dynastii austriackiej, ale, jak sobie pan oberlejtnant życzy, to może mu wymienić z własnej ochoty członków angielskiego domu panującego, bo był w Anglii przed wojną i wie. Zaczął gadać tak jak naprawdę jest, a pan oberlejtnant powiada, że nie wszyscy i żeby gadał do końca, więc ten frajter zaczął niezgorzej zmyślać, dopóki pan oberlejtnant nie usnął. Zgorszenie z tego wychodzi i zły przykład, panie kapitanie, bo naszym ludziom i bez tego nic nie brakuje.
Po tej rozmowie zaszedł kapitan Zivancić do kwatery swego zastępcy i to, co zobaczył, potwierdziło oświadczenie dinstfirendera o jego nienormalnym stanie.
Читать дальше