– Ty! – dobiegło go zza pleców- Pamiętasz ten numer Offspringsów?
Towarzyszka wystrzeliła z ławki jak torpeda, tupnęła kilka razy i potrząsając kolczykami, które ledwo trzymały się w zwiotczałej skórze uszu, nosa, warg, wydała z siebie długi, modulowany jęk, zakończony dudniącym burkotem. Rozchełstany szlafrok odsłonił pofałdowane, wpółzatarte tatuaże pod szyją: orchidee, motyle, pucołowatą twarz Buddy.
– Nie znoszę tej mody na ciągłe zmienianie nazwisk – irytował się, przerywając niegrzecznie. – Nie można wymówić, takie rzeczy wymyślają. Trudno dojść, kto jest kto, nawet czy kobieta, czy mężczyzna. Żeby choć raz na jakiś dłuższy czas, ale ludzie to robią parę razy do roku. W ogóle, wszędzie, na każdym kroku ta idiotyczna maniera nieustannego zmieniania! Słyszałem, że to bardzo drogo kosztuje. Niektórzy cały majątek oddadzą, żeby się tylko popisywać.
– Faaacet! – zachichotała jeszcze raz, obrzucając wzrokiem całą jego mizerną powierzchowność. – A po co komu nazwisko, jeżeli każdy ma adres modemu? Nazwiskami
też się można bawić, jak wszystkim, i jest ekstra! – Wykonała nowe taneczne pas.
Kiedy otworzyły się jedne z wielu drzwi i pielęgniarka poprosiła go wreszcie do doktora Tubiełły, usłyszał za sobą śmiech:
– Leć, facet! Jesteś wylepisty na piękny pokój. Wylepisty!
Doktor Sabin Tubiełło oczekiwał na środku przyciemnionego, chłodnego gabinetu, bawiąc się niebieską kulką, którą przerzucał z dłoni do dłoni. Grzecznie przeprosił za zwłokę, dodając tonem usprawiedliwienia:
– Musiałem wziąć dzisiaj dodatkowy dyżur, zatem trzeba było wołać wizażysty. Mam szacunek dla swoich chorych, nie mogę wyglądać stresujące.
Rzeczywiście, jego młoda jeszcze twarz była jak brzoskwinia w południe, końce skośnych brwi zataczały regularne łuczki, a delikatne pokrycie powiek i policzków grało symfonię różowości.
– Pan Ireneusz Słupecki. Wdowiec. Emeryt. Urodzony 1956. Płeć… No, bez przesady – łypnął okiem ze zrozumieniem. – Czy był pan leczony na AIDS? Czy miał pan złamania otwarte albo zamknięte? Czy przechodził pan choroby zakaźne? pytał rutynowo, mimo że wszystkie dane przesuwały się na monitorze wiszącym nad biurkiem.- Kim pan był, panie Ireneuszu, przed emeryturą?
– Nikim. Kasjerem. Dzieciństwo dobrze pamiętam, ale z tamtych czasów już nic.
– Bardzo się cieszę, że pan jest taki kontaktowny, mamy duży temat do rozmowy, chyba się pan domyśla?
Słowo „pan” Tubiełło wypowiadał jak rzadko kto w tych czasach, zupełnie naturalnie, bez ironicznego wymuszenia. Irek powoli zaczynał przystosowywać się do krępującej atmosfery, skłonny był nawet obdarzyć zaufaniem tego przybranego w nieskazitelną biel człowieka z innego wymiaru.
Doktor objął go ramieniem, podprowadził do kozetki, ułożył najpierw na brzuchu, potem na plecach. Czytniki tym razem były większe, ich przyleganie i gładkie ocieranie się o skórę sprawiało przyjemność. Aparatura szumiała uspokajająco, wyświetlając kolumny różnobarwnych znaków, na co Tubiełło reagował nerwowymi skokami ręki po piętrowej klawiaturze, przypominającej organowe manuały. Trwało to dobre dwa kwadranse, po czym Irek mógł zapiąć piżamę i z wysiłkiem usiąść.
Niebieska kulka była w istocie miniaturową, sprężystą piłeczką. Tubiełło nieustannie ugniatał ją, odbijał, toczył po blacie biurka i zręcznie chwytał w locie, gdy spadała.
– Panie Ireneuszu, chcę panu powiedzieć, na co pan cierpi… Nowoczesna medycyna nakazuje wszystko dokładnie wyjaśnić choremu, nie wolno kłamać ani przeinaczać, chory musi najpierw zaakceptować swoją chorobę, a potem ją pokochać.
– Nie jestem głupi ani zdziecinniały – machnął ręką z rezygnacją. Przywykł już, że każda nowa wiadomość mogła być tylko złą wiadomością.
Ze szczeliny powielarki wysunęły się arkusze z dużymi, jaskrawymi obrazami wewnętrznych narządów. Doktor wziął pierwszy z brzegu.
– No, niech pan raczy spojrzeć, oto dolna część pańskiego kręgosłupa. Kręgi, jeden na drugim, niczym wieża Ba
bel, proszę wybaczyć metaforę. Natomiast o n wygląda albo niewinnie, albo ohydnie, zależy, kto i z której strony patrzy. O, tutaj – zastukał wypielęgnowanym paznokciem w śliską folię – te różowe kalafiorki, które wciskają się we wszystkie szczeliny, pączkują, obrastają kostki, mięśnie, to właśnie on. Trudno na razie powiedzieć, enchondromatosis czy osteosarcoma parostale, ale tu, bliżej miękkich narządów, też widać jakieś gruczolaki, o, proszę bardzo, zanikające szypuły. Przebarwmy chore miejsca/powiedzmy, na zielono i zobaczmy,
ile tego jest.
Doktor wydał ustną komendę w stronę urządzenia. Ekran zamrugał, zagrał krótkim sygnałem i prawie w całości pokrył się szmaragdowymi odcieniami. Tubiełło niczego nie komentował, zrobił tylko minę szalonego badacza, przerażonego wynikiem eksperymentu.
– Weźmy teraz płucka. – Sięgnął po następny arkusz.
– Palił pan?
– Kiedyś dawno tak. Wszyscy palili.
– Papierochy? Marysionkę tyż? Sklify, skuny? – komicznie zmarszczył uformowane przez wizażystę brwi, chcąc najwyraźniej zjednać pacjenta filuternym poczuciem humoru.
– Panie… U nas w Polsce to nie były jeszcze te czasy. Może dziesięć, piętnaście lat później…
– No tak, pan niewątpliwie lepiej wie, panie Ireneuszu. Mnie, niestety, nic już nie mówi ta czy inna martwa dekada. Wróćmy do płucek… Tak zwane okrągłe cienie występują u pana w miąższu i wewnątrz oskrzeli, o, tu, tu… te plamy. Normalne, tu się umiejscawiają przerzuty mięsaków tkanek miękkich i kościopochodnych. Zwyczajna hydraulika, prawa jak w kanalizacji czy wodociągach. Chyba nie ma mi pan za
złe pewnej obrazowości? Nowotwory szerzą się drogą krwionośną. Krew żylna, pędząc pod ciśnieniem, zagarnia po drodze wszelkie brudy z narządów, oczywiście również odszczepy rakowej tkanki, spływa do prawego przedsionka, a następnie do płucnych naczyń włosowatych. Następuje osadzanie tego paskudztwa, rozplen i wzrost, no i coraz wyraźniejsze objawy, jak te, które pan obecnie odczuwa. Oblewa się pan potem, ma duszności, męczy się, słabnie. Widzi pan, natura nie kłamie, nawet jej najmniejsze elementy zawsze genialnie do siebie pasują!
Tubiełło porzucił intymny ton rozmowy i nieoczekiwanie przeszedł do wykładu. Gestykulował przy tym, wymawiał z naciskiem fachowe pojęcia, a później już wszystkie rzeczowniki, czasownikom zaś aktorskim sposobem nadawał emocjonalny wydźwięk.
– Zainteresujmy się teraz, dajmy na to, pańskim jelitem grubym – ciągnął dalej jak deklamator, stojąc nad Irkiem z kolejną planszą w ręce. – Niech pan popatrzy, jego wnętrze przypomina zawalony schron. Wybaczy mi pan te porównania? Wielka pasja potrzebuje wielkiej ekspresji, rozumie pan, prawda? A więc zmiany hamartomatyczne, polipy kosmkowe, brodawczaki. O drożności trudno tutaj w ogóle mówić. Wszystko zamyka się, zwiera, zarasta. Ponadto colitis ulcerosa, widoczne symptomy wrzodziejącego zapalenia, co grozi otwarciem i krwawieniem. Już pan ma kłopoty z wypróżnianiem i ołówkowy stolec, jest tak?
l nie czekając na odpowiedź, pośpieszył z konkluzją, wygłoszoną na stojąco przy niespodziewanym akompaniamencie jakiegoś samoczynnie włączającego się, kwilącego elektronicznego sygnału:
– Pański wewnętrzny świat, panie Ireneuszu, stoi] u progu apokalipsy!
Zapadło milczenie.
Na Irku cały ten wywód nie zrobił żadnego wrażenia. Obrazki z arkuszy przedstawiały jakieś obce mięso, na które mógł patrzeć pełen obrzydzenia albo obojętności, ale nie odniósłby nigdy do własnej osoby.
Читать дальше