Iskierka inteligencji znów rozbłysła w oczach Tatave jednocześnie z grymasem bólu na jego twarzy. Podniósł do góry kciuk.
– OK! OK! Rozumieć. Elias i Mała do lasu, żeby, hi! hi!, szukać grzyby, hi! hi!
Uderzyłem otwartą dłonią w głowę tego kretyna, który najwyraźniej nie był taki głupi, i szybko przygotowałem koszyk z wałówką: coca-cola, herbatniki, czekolada… Byłem gotów.
Albo prawie. Błyskawicznie tasakiem pokroiłem dobry kilogram mięsa na małe kostki, zawinąłem w papier i wsunąłem do koszyka: druga część planu.
Następnie, z sercem bijącym jak u sztubaka, poszedłem zaprosić moją przyszłą i ruszyliśmy we dwoje, prosto do rzeki.
Sangha nie była głęboka, nie licząc paru dziur, które łatwo było wypatrzyć uważając na kolor dna. Woda sięgała mi do piersi, a najczęściej do bioder. Naprzeciwko obozu, w środkowym nurcie, rzeka rozwidlała się opływając długie, puste i trawiaste wysepki o piaszczystych brzegach. Poprzedniej nocy wybrałem sobie miejsce. Te długie spokojne wyspy, jak okiem sięgnąć, zapewniały całkowitą izolację, doskonałą intymność i wspaniałe otoczenie.
Mała niosła koszyk na głowie, a Bebe, któremu znudziło się już płynąć za nami, pozwalał się jej nieść na rękach. Dobiliśmy do cypla jednej z wysp. W pobliżu małej piaszczystej plaży woda była całkowicie przeźroczysta, nie głębsza niż dwadzieścia centymetrów i lśniąca od słońca.
Mała położyła się jak długa na piasku, zmęczona przeprawą przez wodę, ze spódnicą przylepioną do ciała i kropelkami wody na włosach. Wyglądała jak nimfa wodna, i na chwilę widok ten odjął mi mowę.
No, dalej! Najpierw część druga. Pozbyłem się już Tatave. Teraz trzeba było unieszkodliwić Bebe. Jego nie można było zostawić w obozowisku. Zawsze i wszędzie towarzyszył swojej pani. Pozbawić go przytomności i związać byłoby niedelikatnością wobec mojej połowicy. Poza tym lubiłem go. Po prostu miałem mu za złe, że zawsze, systematycznie, przerywał nasze pieszczoty i wciskał swój pyszczek między nasze wargi. Sposób, w jaki zwykł wówczas lizać twarz swojej pani pojękując przy tym, bardzo działał mi na nerwy.
– Bebe! Bebe! Tutaj, Bebe! Zobacz, co dla ciebie mam!
Wyciągnąłem zawiniątko z mięsem. Bebe natychmiast podbiegł i wcisnął w nie swój spiczasty pysk, wariacko wymachując kawałkiem żółtej szmaty, która służyła mu za ogon.
– Masz, mój Bebe! To dla ciebie! Dla kogo to będzie? Ależ dla Bebe!
Jeden po drugim wciskałem mu do pyska kawałki mięsa. Ochoczo zatapiał w nich zęby, siedząc wygodnie, z oczami przysłoniętymi mgiełką wdzięczności.
– Och! Bebe! – próbowała interweniować Mała. – Za dużo jeść! Elias! Za dużo! Za dużo!
Ruchem dłoni nakazałem jej milczenie i nakarmiłem Bebe aż do ostatniego kawałka mięsa. Jego mały brzuszek był rozdęty i okrągły jak piłeczka. Zrobił parę kroków po plaży, zdziwiony tym nieoczekiwanym ciężarem. Następnie przeciągnął się i potężnie ziewnął. Byłem w siódmym niebie. Niepewnie podszedł do dużej kępy żółtych traw, wcisnął się w nią, położył łeb i zasnął. Nareszcie! Nareszcie byłem z nią sam na sam!
Zdjąłem jej spódniczkę. Nie zrobiła nic, stojąc nieruchomo, i przyglądając mi się z wyrazem ogromnego zdziwienia w oczach. Wziąłem ją na ręce, przytuloną do mnie jak dziecko, z głową złożoną na moim ramieniu, i pochodziłem tak z nią trochę.
– Pójdziemy się wykąpać – zaproponowałem łagodnie.
Bawiliśmy się do utraty tchu, pływając i biegając w wodzie, goniąc się wzajemnie. Atakowaliśmy się wielkimi bryzgami wody. Moje dłonie zamykały się niekiedy na którejś z jej krągłości. Jej dłonie chwytały i dotykały mojego ciała, mocniej niż kiedykolwiek przedtem.
Potem, nagle uspokojeni, długo staliśmy objęci w chłodnej wodzie, bez ruchu, bez powodu, w ogólnej ciszy. Wsłuchiwałem się w jej oddech. Przyciskałem do piersi jej mokre ciało. Czułem się niewiarygodnie szczęśliwy. W końcu zaniosłem ją na plażę i położyłem na piasku.
Długo patrzyłem na jej sterczące piersi, wymierzone prosto w słońce, na jej płaski brzuch, jej długie nogi, jeszcze drżące po naszych gonitwach, i na piękny czarny trójkąt miękkiej i młodej sierści między jej udami.
Nachyliłem się nad nią i wyciągnąłem ręce. Dłonie zamknęły się na jej piersiach, a potem rozpocząłem eksplorację; moje palce przesuwały się po wszystkich zakątkach jej ciała i często zatrzymywały się na dłużej. Pod wpływem moich pieszczot wiła się i prężyła jak małe zwierzątko. Zanurkowałem i przycisnąłem usta do jej skóry, wydzielającej mocny pieprzny zapach, po czym ponownie ruszyłem na rozpoznanie jej ciała.
Była gotowa, wilgotna, z wygiętymi plecami. Jej oczy, które zamknęła, kiedy zaczęły ją pieścić moje dłonie, otworzyły się teraz, jakby przysłonięte mgłą. Z jej gardła wydobywało się niskie, głuche mruczenie.
Pożądanie sprawiało mi ból.
Poczekałem jeszcze, pieszcząc i liżąc ciało, które mi oddawała. Jej oddech stał się szybszy. Jęknęła cicho, a mnie ogarnęła fala szczęścia. Położyłem ręce na jej udach i…
Ryk nieludzkiej wściekłości spadł na nas jak grom: M'Bumba atakował! Pędził na nas. Był dwa metry od nas!
Skoczyliśmy na równe nogi. W stanie dziwnego uniesienia, pod wpływem strachu i nagłości sytuacji, rozglądałem się na wszystkie strony, a przyrodzenie krępowało mi swobodę ruchów, i starałem się dojrzeć, gdzie on był.
Ale pozostawał niewidoczny. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Ryk nie ustawał i wydawało się, że dobiega z bliska.
Nagle zapadła cisza.
– Gdzie jest ten skurwysyn?! Gdzie?!
Dobrze już znany łoskot łamanych gałęzi i drzew, tratowanych na jego drodze, potworna przybliżająca się szarża, wszystko to zmroziło mi krew w żyłach. Hałas dobiegał z przeciwnego brzegu. Boże! Dochodził z obozowiska!
Potwór pojawił się, roztrącając ostatnie drzewa. Niczym wielka, ciemna katedra, najeżona z prawej strony spiczastym łukiem jedynego kła, na ogromnych nogach, przypominających zgniatacze, które wprawiały ziemię w drżenie i wznosiły tumany kurzu za każdym dotknięciem gruntu.
Nagle stanął, gigantyczny, pośrodku naszego sprzętu. Moskitiery, kuchnia, z której unosiły się smużki dymu, skrzynie, całe nasze siedlisko wydawało się śmieszne w porównaniu z tą masą. Coś poruszyło się, o dwa kroki od nóg potwora. Ciemna i okrągła sylwetka, która potoczyła się w kierunku rzeki.
– Kurwa, nie! Tatave!
Stojąca przy mnie Mała wrzasnęła. Teraz wielka masa przed nami przestępowała wściekle z nogi na nogę. Tatave biegł ze wszystkich sił w kierunku wody, tak szybko, jak tylko pozwalały mu jego małe niezdarne nóżki. Forteca poruszyła się i w mgnieniu oka była już nad nim. Zobaczyłem, jak ogromna trąba wznosi się wysoko w niebo, trzymając naszego małego kuchcika, po czym gwałtownie spada w dół z wielką siłą ciskając jego ciało na ziemię. Następnie podniosła je i cztery czy pięć razy jeszcze rozmiażdżyła je o ziemię.
Wściekłe pomruki, sapnięcia i porykiwania słonia, przepełnione nienawiścią i żądzą niszczenia, wyznaczały rytm tej sceny i napawały nas grozą. W końcu ujrzałem, jak chwyta Tatave za nogi. Zamachnął się z furią, po czym cisnął bezwładne zwłoki, które wyleciały w powietrze na niesamowitą wysokość. Z rozłożonymi rękami i nogami, obracając się powoli wokół własnej osi, przeleciały nad obozowiskiem i roztrzaskały się o drzewo.
***
Odruch szaleństwa kazał mi rzucić się naprzód. Zacząłem biec przez wodę, a potem z wściekłością płynąć w kierunku drugiego brzegu. Mała wrzeszczała, wzywając mnie do powrotu.
Читать дальше