– Cudowna – odrzekła Kay. – Ale jakoś przeskoczyłeś tę sprawę wdowieństwa.
– To jest niewielka możliwość. Wspomniałem o tym tylko dla uczciwego przedstawienia sprawy. – Michael dotknął nosa chustką.
– Nie mogę w to uwierzyć, nie mogę uwierzyć, że jesteś takim człowiekiem, bo po prostu nie jesteś – zawołała Kay. Na jej twarzy był wyraz oszołomienia. – Po prostu nie pojmuję tego wszystkiego, jak to jest w ogóle możliwe.
– Ano, nie daję więcej żadnych wyjaśnień – powiedział Michael łagodnie. – Wiesz, wcale nie musisz myśleć o tych rzeczach, to w gruncie rzeczy nie ma nic wspólnego z tobą ani z naszym życiem, jeżeli się pobierzemy.
Kay potrząsnęła głową.
– Jak możesz chcieć się ze mną żenić, jak możesz dawać do zrozumienia, że mnie kochasz. Nigdy nie wymawiasz tego słowa, a przed chwilą powiedziałeś, że kochasz swojego ojca. Nie mówiłeś nigdy, że mnie kochasz, i jakżebyś mógł, jeżeli tak mi nie ufasz, że nie możesz mi opowiedzieć o najważniejszych rzeczach w twoim życiu? Jak możesz chcieć żony, której nie mógłbyś ufać? Twój ojciec ufa twojej matce. Ja to wiem.
– Pewnie – odrzekł Michael. – Ale to nie znaczy, że mówi jej wszystko. A wiesz, on ma powody jej ufać. Nie dlatego, że się pobrali i jest jego żoną. Ale urodziła mu czworo dzieci w czasach, kiedy nie było bezpiecznie rodzić dzieci. Pielęgnowała go i strzegła, kiedy go postrzelono. Wierzyła w niego. Przez czterdzieści lat był dla niej zawsze na pierwszym miejscu, jeżeli idzie o lojalność. Kiedy z tobą też tak będzie, może powiem ci parę rzeczy, których właściwie nie masz ochoty usłyszeć.
– Czy będziemy musieli mieszkać w ośrodku? – spytała Kay.
Michael kiwnął głową.
– Będziemy mieli własny dom, nie będzie tak źle. Moi rodzice się nie wtrącają. Będziemy żyć własnym życiem. Ale dopóki wszystko się nie ułoży, muszę mieszkać w ośrodku.
– Bo jest dla ciebie niebezpiecznie mieszkać poza nim – stwierdziła Kay.
Po raz pierwszy, odkąd go znała, Michael się rozgniewał. Był to zimny, mrożący gniew, który nie uzewnętrznił się żadnym gestem czy zmianą głosu. Był chłodem emanującym z Michaela jak śmierć i Kay zrozumiała, że ten chłód każe jej zdecydować się nie wychodzić za niego, gdyby musiała decydować.
– Najgorsze są te cholerne brednie w filmach i gazetach – powiedział Mike. – Masz błędne pojęcie o moim ojcu i o Rodzinie Corleone. Podam ci ostateczne wyjaśnienie i będzie ono naprawdę ostateczne. Mój ojciec jest biznesmenem starającym się zabezpieczyć byt żony i dzieci, i tych przyjaciół, których może kiedyś potrzebować w trudnym momencie. Nie akceptuje nakazów społeczeństwa, w którym żyjemy, bo te nakazy zmusiły go do życia nieodpowiedniego dla takiego człowieka jak on, człowieka o niezwykłej sile i charakterze. Musisz zrozumieć, że uważa siebie za równego wszystkim tym wielkim ludziom, takim jak prezydenci i premierzy, sędziowie Sądu Najwyższego i gubernatorzy stanów. Nie zgadza się, żeby mu narzucali swoją wolę. Odmawia stosowania się do reguł stworzonych przez innych, reguł, które skazują go na życiową porażkę. Ale jego ostatecznym celem jest wejście w to społeczeństwo z pewną władzą, ponieważ społeczeństwo w gruncie rzeczy nie chroni tych swoich członków, którzy nie mają własnej, osobistej władzy. Tymczasem zaś kieruje się kodeksem etycznym, który uważa za znacznie wyższy od legalnej struktury społeczeństwa.
Kay patrzała na niego z niedowierzaniem.
– Ależ to śmieszne – powiedziała. – Co by było, gdyby każdy tak uważał? Jakże społeczeństwo mogłoby w ogóle funkcjonować, wrócilibyśmy do czasów jaskiniowców. Mike, ty nie wierzysz w to, co mówisz, prawda?
Michael uśmiechnął się do niej.
– Mówię ci tylko, w co wierzy mój ojciec. Chcę jedynie, żebyś zrozumiała, że kimkolwiek jest, nie jest nieodpowiedzialny, przynajmniej w tej społeczności, którą stworzył. Nie jest zwariowanym strzelającym gangsterem, tak jak wydajesz się myśleć. Jest człowiekiem odpowiedzialnym na swój sposób.
– A ty w co wierzysz? – zapytała Kay spokojnie.
Michael wzruszył ramionami.
– Wierzę w moją rodzinę. Wierzę w ciebie i w tę rodzinę, którą możemy mieć. Nie ufam społeczeństwu, że nas ochroni, nie mam zamiaru składać mojego losu w ręce tych, których jedyną kwalifikacją jest to, że zdołali wykołować grupę ludzi, żeby na nich głosowali. Tak było dotąd. Okres mojego ojca się skończył. Tych rzeczy, które robił, nie można dłużej robić inaczej jak z ogromnym ryzykiem. Czy nam się to podoba, czy nie, Rodzina Corleone musi się włączyć w to społeczeństwo. Ale kiedy do tego dojdzie, chciałbym, żebyśmy się w nie włączyli z dużym zasobem własnej siły, to znaczy mając pieniądze i inne walory. Chciałbym możliwie najlepiej zabezpieczyć moje dzieci, zanim się włączą w to ogólne przeznaczenie.
– Ale przecież zgłosiłeś się na ochotnika, żeby walczyć za swój kraj, byłeś bohaterem wojennym – przypomniała Kay. – Co się stało, że tak się zmieniłeś?
– To nas do niczego nie prowadzi – odrzekł Michael. – Może po prostu jestem jednym z tych prawdziwych staroświeckich konserwatystów, których hodują w twoim rodzinnym mieście. Sam jeden daję sobie radę. Rządy właściwie niewiele robią dla ludzi, do tego się to sprowadza, ale w gruncie rzeczy nie o to idzie. Mogę tylko powiedzieć, że muszę pomagać ojcu, muszę być po jego stronie. A ty musisz powziąć decyzję, czy będziesz po mojej stronie. – Uśmiechnął się do niej. – Zdaje się, że małżeństwo było niedobrym pomysłem.
Kay poklepała dłonią łóżko.
– Nie mam zdania co do małżeństwa, ale dwa lata byłam bez mężczyzny i teraz nie wypuszczę cię tak łatwo. Chodź tutaj.
Kiedy leżeli w łóżku, a światło było zgaszone, szepnęła do niego:
– Wierzysz mi, że nie miałam mężczyzny, odkąd odjechałeś?
– Wierzę ci – odpowiedział Michael.
– A ty miałeś kogoś? – szepnęła cichszym głosem.
– Tak – odrzekł Michael. Poczuł, że trochę zesztywniała. – Ale nie w ostatnich sześciu miesiącach.
Była to prawda. Kay była pierwszą kobietą, jaką miał od śmierci Apollonii.
Krzykliwie urządzony apartament wychodził na sztuczną krainę z baśni na tyłach hotelu – poprzesadzane palmy, oświetlone girlandami pomarańczowych lampek, dwa ogromne baseny kąpielowe lśnią granatowo w poświacie pustynnych gwiazd. Na horyzoncie były piaskowo-kamienne góry, otaczające Las Vegas, które usadowiło się w swojej neonowej dolinie. Johnny Fontane pozwolił opaść ciężkiej, bogato haftowanej, szarej kotarze i obrócił się w stronę pokoju.
Specjalny czteroosobowy zespół – krupier z kasyna, rozdający karty, pomocnik oraz kelnerka z nocnego lokalu w swym skąpym stroju – czynił przygotowania do prywatnej gry. Nino Valenti leżał na sofie w salonie apartamentu, ze szklanką whisky w ręku. Obserwował ludzi z kasyna rozstawiających stolik do gry w dwadzieścia jeden, z sześcioma wyściełanymi fotelikami przy zewnętrznej półkolistej krawędzi.
– To fajne, to fajne – powiedział bełkotliwym głosem, który nie był jeszcze całkiem przepity. – Johnny, chodź zagrać ze mną przeciwko tym łobuzom. Ja mam fart. Damy im łupnia.
Johnny siedział naprzeciw kanapy, na podnóżku.
– Wiesz, że nie gram – odrzekł. – Jak się czujesz, Nino?
Nino Valenti wyszczerzył do niego zęby.
– Świetnie. O północy przyjdzie parę dziwek, potem jakaś kolacyjka i z powrotem do kart. Wiesz, że obłupiłem ten lokal prawie na pięćdziesiąt kawałków i teraz piłują mnie od tygodnia?
Читать дальше