Naprzeciw Latelli siedział młody, przystojny, uśmiechnięty mężczyzna o ironicznym spojrzeniu. José poznał go natychmiast, choć nie spodziewał się go spotkać tego dnia w kwaterze głównej. Był to Sean McLeary, o muskularnym ciele i niezwykłym umyśle. Tak go oceniał José. Sean podniósł się i wyciągnął rękę do Dominici, który ją uścisnął. José był wyższy od niego o dłoń i z pewnością silniejszy, ale tego eleganckiego reprezentanta wagi średniej lepiej było mieć za sprzymierzeńca niż nieprzyjaciela, niezależnie od siły fizycznej.
– Irlandczyk od dzisiaj pracuje dla nas – ogłosił Latella.
Sean opowiedział mu wszystko o sobie, włącznie z zamachem przed Plaza, który kosztował życie jego kierowcy i Calogera Pertinace. Latella zrozumiał i docenił szczerość tego wyznania.
– Witamy na pokładzie – powiedział José. – Szczerze.
Był ważnym składnikiem, który w tych okolicznościach stał się szczególnie cennym. Potrzebni byli ludzie zdecydowani na odparowanie ciosów rodziny Chinnici, zwłaszcza teraz, po śmierci Alberta.
– Wszystko w porządku? – poinformował się Frank, kiedy zostali sami.
– Nie wszystko – powiedział José.
Obydwaj mężczyźni wiedzieli, że po Tonim nie pozostanie śladu. I nikt nie zada sobie trudu, aby rozwiązać zagadkę jego nagłego zniknięcia.
Na liście płac poszczególnych rodzin znajdowały się setki policjantów i urzędników państwowych. Rozbudowana sieć powiązań pozwalała organizacji dobrze prosperować nawet przy pewnych przeoczeniach czy pomyłkach. W końcu śmierć Alberta Chinnici przypisano wylewowi krwi do mózgu. Zasadniczo było to prawdą, choć nie spowodowały tego czynniki naturalne. Teraz zwłoki bossa, pieczołowicie zrekonstruowane przez specjalistę, robiły duże wrażenie w wyłożonej jedwabiem, luksusowej trumnie ze srebrnymi uchwytami. Tylko najbliżsi znali prawdę o jego śmierci. Porucznik policji Art Buchman, naoczny świadek, złożył już sprawozdanie Frankowi Latelli i obecnie znajdował się wraz z żoną Sophie na pokładzie samolotu lecącego do Ravensburg, by tam rozkoszować się długimi wakacjami.
– W czym problem? – zapytał Frank gładząc kopię Madonny z Capo San Vito.
– Niepokoi mnie dziewczynka – zwierzył się José.
– Myślisz, że mogłaby mówić?
– Nie, nic nie powie – zagwarantował José. – Dlatego jestem niespokojny.
– Mówisz o niej, jakby była twoją córką – odrzekł Frank.
José zaczerwienił się. Wziął cygaro z pudełka, powąchał i odłożył na miejsce.
– Widziała śmierć ojca. Cztery dni później zabiła ojca chrzestnego, który gwałcił jej matkę. Wystarczy ci? – prawie go zganił. – Jeśli dane jej będzie dorosnąć, to jaką kobietą się stanie?
– Co proponujesz? – ponaglił Frank.
– Wywieźć ją z Nowego Jorku. Wywieźć ją ze Stanów Zjednoczonych.
– Wydaje mi się, że to mądra i rozsądna propozycja. Można to zrobić – odrzekł. – A nawet trzeba to zrobić. Odeślemy rodzinę Pertinace do Castellammare del Golfo pod opiekę przyjaciela. W ten sposób twoja Nancy będzie mogła zapomnieć. I wyrosnąć.
– A jeśli mama i babcia nie będą chciały? – zaniepokoił się olbrzym.
– Będą chciały – uciął krótko Latella.
Sprawa była zamknięta.
– Samochód czeka – zawiadomił José.
– Zająłeś się wysłaniem wieńca?
– Najpiękniejszego, Frank.
– A napis na szarfie?
– Taki jak chciałeś: „Niezapomnianemu przyjacielowi”.
– Złotymi literami?
– Żółtymi i błyszczącymi.
– To jedźmy złożyć hołd niezapomnianemu przyjacielowi Albertowi – zakończył zadowolony Latella, wkładając na głowę czarne borsalino, które José mu podał.
Anna Pertinace siedziała na kamieniu w cieniu czarnych winogron i czuła się nieodwołalnie stara. Wyciągnęła z kieszeni szarej, perkalowej spódnicy czystą, pachnącą lawendą chusteczkę, przetarła twarz i szyję wsuwając ją nieco za kołnierzyk zapiętej pod brodę bluzki. Wyciągnęła ją mokrą od potu. Czerwcowe słońce paliło wysuszoną już ziemię. Anna wracała z cmentarza, gdzie modliła się przy grobie, w którym miały zostać złożone zwłoki jej syna Calogero natychmiast po uzyskaniu zezwolenia na przeniesienie. Ciało jej chłopca spoczywało jeszcze tam, w tym amerykańskim mieście, którego nazwy nie chciała nawet wymieniać. Powrót do domu nie złagodził bólu z powodu poniesionej straty i na pewno już nigdy nie uwolni się od tego bolesnego ucisku, który zapierał jej dech w piersiach i nie pozwalał pogrążyć się w przynoszącym ulgę płaczu. Od czasu do czasu podmuch wiatru poruszał szerokimi liśćmi, niosąc zapach morza i mieszając go z zapachami łąk i pól.
Pomyślała o synowej i wnuczce. Addolorata i Nancy zamknęły się w sobie, mówiły niewiele i wykazywały obojętność wobec przygotowań czynionych przez nią na cmentarzu, gdzie miały spocząć doczesne szczątki jej syna. Staruszka pilnie kontynuowała to wzbudzające litość zajęcie, które nadawało sens jej życiu. Od powrotu na wyspę każdego ranka, bardzo wcześnie, udawała się na cmentarz, zanosiła świeże kwiaty biednym zmarłym krewnym i czyściła nagrobek z owalną, emaliowaną fotografią Calogero, przygotowany przez miejscowego rzemieślnika. Mówiła do uśmiechniętej twarzy syna na fotografii, ale żal, który ściskał jej serce, nie dawał jej spokoju.
Kiedy słońce stało wysoko na niebie, Anna opuszczała cmentarz pełen zapachów kwiatów i rozmarynu, wypełniony leciutkim, melodyjnym brzęczeniem rodzącego się lata, i ruszała w powrotną drogę.
Odpoczynek w winnicy stał się przyzwyczajeniem ze względu na zmęczone nogi, poprawiał też krążenie, które nie było już takie, jak dawniej.
Schodziła ze ścieżki i siadała na kamieniu, tam gdzie dojrzewały czarne winogrona. Codziennie o tej samej godzinie, jakby w milczącym porozumieniu, przechodził tędy don Pietro Indelicato, którego wrodzona ostrożność zaprzeczała nazwisku. Był to krzepki, rumiany starzec o błyszczącej tłustej twarzy, która zdradzała jego nadmierne łakomstwo, a gęsta siatka małych różowych żyłek na skrzydełkach nosa świadczyła o zamiłowaniu do nektaru uzyskiwanego z owoców tych winnic. Gęsty wianuszek mocnych białych włosów podkreślał rozległą łysinę. Don Pietro Indelicato był proboszczem w kościele Matki Boskiej Wniebowziętej i przejeżdżał tędy na rowerze wracając z odwiedzin u chorych. Ciężko pedałował na starym, damskim rowerze marki Bianchi po kamienistej ścieżce, pocąc się jak mysz.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – mówiła Anna Pertinace widząc, jak nadjeżdżał.
– Niech będzie pochwalony – odpowiadał jadąc prosto przed siebie.
Tego ranka nieoczekiwanie zatrzymał się. Zdjął nogi z pedałów wspomagając słabe hamowanie roweru i ze ścieżki podniosły się dwa białe obłoczki kurzu, który osiadł na butach i na brzegu czarnej sutanny. Z nieoczekiwaną zręcznością z uwagi na wiek i wagę zsiadł ze zniszczonego wehikułu i stanął naprzeciw kobiety.
Don Pietro i Anna byli rówieśnikami. On był młodym wikarym u starego proboszcza, kiedy Anna poślubiła Ignazio Pertinace. Później zrobił karierę.
Kobieta chciała się podnieść na znak szacunku, ale powstrzymał ją władczym gestem ręki i uśmiechem.
– Obydwoje jesteśmy starzy, Anno – upomniał ją. – Nie róbmy żadnych akrobacji – zażartował z błyskiem sympatii w małych niebieskich oczach. Oparł rower o drzewko i usiadł obok Anny.
Przejechał chłop na mule. Odwrócił się do nich i uchylił bez słowa czapkę. Kiedy ucichł głuchy i delikatny stukot kopyt, don Pietro wyłowił z kieszeni obszernej sutanny wielką chustkę w biało-niebieską kratę i zaczął wycierać pot.
Читать дальше