– Dobra, potem ich znajdę… No to przynajmniej do Moskwy mógłbyś mnie podwieźć? W domu dam ci ruble albo dolary. Co wolisz.
– A w Moskwie to niby gdzie?
– Twerska. Albo nie… lepiej – Leninowski. Prospekt Leninowski.
Kierowca zmrużył oczy.
– Pojadę za dwieście dolców.
– Okej.
– Ale najpierw forsa.
– Kurwa! Przecież ci przed chwilą powiedziałem – okradli mnie, napadli! Masz w zastaw zegarek! Mogę ci pokazać karty kredytowe!
– Zegarek? – Kierowca spojrzał, jakby dopiero teraz go zobaczył. – Ile kosztuje?
– Tysiąc dolców.
Ten sapnął znudzony, westchnął. Wziął zegarek. Obejrzał. Wsunął do kieszeni.
– Dobra, wsiadaj.
03.19.
Prospekt Leninowski 35.
Żiguli wjechało na podwórze.
– Poczekaj chwilę. – Barenboim wysiadł z samochodu. Podszedł do drzwi klatki schodowej nr 4. Wybrał numer na tablicy domofonu. Długo nikt nie odpowiadał. Potem senny męski głos zapytał:
– Tak?
– Sawwa, tu Boris. Mam problem.
– Boria?
– Tak, tak. Otwórz.
Drzwi zapiszczały.
Barenboim wszedł na klatkę. Wbiegł po schodach do windy. Wjechał na drugie piętro. Podszedł do dużych drzwi z kamerą. Drzwi ciężko się otworzyły. Wyjrzał zza nich Sawwa: 47 lat, duży, ociężały, łysawy, zaspana twarz, szlafrok bordo.
– Boria, co jest grane? – sennie mrużył oczy. – Boże, gdzieś ty się tak wytytłał?
– Cześć. – Barenboim poprawił okulary. – Daj dwieście dolców dla taksówkarza.
– Poszedłeś w rejs? Co, wyjebali cię?
– Nie, nie. Sprawa jest poważniejsza. No, dawaj, dawaj!
Weszli do obszernego przedpokoju. Sawwa odsunął drzwi półprzezroczystej szafy na ubrania. Wsunął rękę do kieszeni granatowego palta. Wyjął portfel. Wyciągnął z niego dwa banknoty studolarowe. Barenboim wyrwał mu je z rąk. Wyszedł. Zszedł na dół. Żiguli już nie było.
– Tfu, kurwa!
Barenboim splunął. Poszedł za róg budynku. Samochodu nigdzie nie było.
– Niekiedy to cholernie bystry naród… – Zaśmiał się gniewnie. Zmiął banknoty. Wsunął do kieszeni. – Fuck you!
Wrócił do Sawwy.
– Wystarczyło? – Sawwa wszedł do kuchni. Zapalił światło.
– W zupełności.
– Masz rozbite okulary. Cały jesteś brudny… co, napadli cię, czy jak? Wiesz co… zdejmij to, włóż… dać ci coś do ubrania? Czy od razu chcesz pod prysznic?
– Od razu chcę coś do wypicia. – Barenboim zdjął wybrudzoną marynarkę i rzucił ją w kąt.
Usiadł przy okrągłym stole ze szklanym blatem, stalowym obramowaniem.
– Może najpierw prysznic? Pobili cię?
– Muszę się napić, napić. – Barenboim podparł podbródek pięścią, zamknął oczy. – I zapalić coś mocnego.
– Wódka? Wino? Piwo… też mam.
– Whisky? Masz czy nie?
– Obrażacie mnie, kierowniku. – Sawwa zamaszyście wyszedł. Wrócił z butelką Tullamore Dew. I z paczką papierosów Bogatyri: – Nie mam nic mocniejszego.
Barenboim szybko zapalił. Zdjął okulary. Potarł brwi palcami.
– Z lodem? – Sawwa wyjął szklankę.
– Straight.
Sawwa nalał mu whisky.
– Co jest grane?
Barenboim, milcząc, wypił duszkiem.
– Po-błogoo-sław-Jeezu-droo-gi! – zaśpiewał Sawwa na cerkiewną modłę. Nalał jeszcze.
Barenboim upił. Pokręcił szklanką.
– Napadli mnie.
– Tak. – Sawwa usiadł naprzeciw.
– Ale nie wiem, kim są i czego chcą.
– Ich bin ne rozumieć. – Sawwa poklepał się dłońmi po pucołowatych policzkach.
– Ja też. Nie rozumieć. Na razie.
– A… kiedy to się stało?
– Wczoraj wieczorem. Wróciłem do domu. I pod drzwiami jakiś fiut przystawił mi spluwę. No. A potem…
Do kuchni weszła zaspana Sabina: 38 lat, postawna, wysportowana sylwetka.
– Zum Gottes Willen! Boria? Już urządzacie hulanki, swawole? – odezwała się z lekkim niemieckim akcentem.
– Bina, Boria ma problem.
– Coś się stało? – Przygładziła rozczochrane włosy. Schyliła się. Objęła Barenboima. – Oj, jesteś strasznie brudny. Co jest?
– Takie… męskie sprawy. – Pocałował ją w policzek.
– Poważne?
– Tak. Nie bardzo.
– Zjesz coś? Została sałatka.
– Nie, nie. Nic mi nie trzeba.
– No to idę spać. – Ziewnęła.
– Schlaf Wohl Schatzchen. - Sawwa przytulił ją.
– Trink Wohl, Schweinchen. - Klepnęła go po łysinie. Wyszła.
Barenboim wziął papierosa. Odpalił od niedopałka. Podjął przerwany wątek:
– A potem wszedł ze mną do mieszkania. Założył mi kajdanki. Weszła jakaś baba. Wbili w ścianę takie dwa haki. Na nich zaczepili sznur. I ukrzyżowali mnie, kurwa, na ścianie, jak Chrystusa. No. A potem… to było… bardzo dziwne… otworzyli takie coś… w rodzaju kufra… a tam leżał jakiś taki dziwny młotek… jakiegoś dziwnego archaicznego kształtu… z trzonkiem ze zwykłego kija… takiego chropowatego. Ale sam młotek nie był stalowy, drewniany, tylko z lodu. Lód. Nie wiem – sztuczny, naturalny, ale lód. No i wyobraź sobie, ta baba zaczęła mnie młócić w pierś tym młotkiem. I powtarzała: powiedz mi sercem, powiedz mi sercem. Ale co najdziwniejsze! Zalepili mi usta taką taśmą klejącą. Ja wyję, a baba mnie tłucze. Tłucze, kurwa, z całej siły. Tak, że lód normalnie rozlatywał się po pokoju. Wali i powtarza te pierdoły. Kurewski ból, jakby przeszywał na wylot. Nigdy nie odczuwałem takiego bólu. Nawet, jak mi łękotka poleciała. No. A oni mnie walą i walą. I normalnie film mi się urwał.
Łyknął ze szklanki.
Sawwa słuchał.
– Sawka, to w ogóle jak jakieś majaki. Albo sen. No ale sam zobacz… – rozpiął koszulę. Pokazał spory siniak na piersi: – To nie sen.
Sawwa wyciągnął pulchną rękę. Dotknął:
– Boli?
– Tak… kiedy uciskasz. Głowa boli. I szyja.
– Napij się, Boria, rozluźnij.
– A ty?
– Ja… muszę jutro wcześnie wyjechać, właściwie już dziś.
Barenboim dopił whisky. Sawwa nalał mu znowu.
– Ale najciekawsze zaczęło się potem. Ocknąłem się: siedzę w jacuzzi. Ze mną dwie baby. Woda bulgocze. A te baby zaczynają mnie powolutku pieścić i pleść mi coś o jakimś bractwie, że niby jesteśmy bracia i siostry, o szczerości, naturalności i tak dalej. Okazało się, że je też jebali takimi samymi młotkami w pierś, pokazywały mi blizny. Prawdziwe. I jebali tak, dopóki nie przemówiły sercem. I że my wszyscy, nasze pierdolone bractwo, mamy swoje imiona. One – War, Mar, nie pamiętam. A ja się nazywam Moho. Rozumiesz?
– Jak?
– Moho!
– Moho? – Sawwa patrzył na niego małymi oczkami krótkowidza.
– Nazywam się Moho! – krzyknął Barenboim i zachichotał. Odchylił się na oparcie krzesła z nierdzewnej stali. Złapał się za serce. Skrzywił się. Zachwiał.
Sawwa obserwował go z uwagą.
Barenboim nerwowo chichotał. Kołysał się na krześle. Wyjął chustkę. Wytarł oczy. Wysiąkał nos. Potarł pierś.
– Boli, kiedy się śmieję. Tak, Sawka. Ale to jeszcze nie wszystko. Siedzieliśmy i siedzieli w tym jacuzzi.
I nagle weszła dziewczynka. Jeszcze zupełnie mała… no, pewnie miała z jedenaście lat. Taka blondynka, z dużymi niebieskimi oczami. I z takimi samymi bliznami na piersi. Weszła i usiadła obok mnie. Myślę: aha, teraz mi małolatę nadzieją na chuja. Ale ona po prostu siedzi. Nagle widzę, że one wszystkie są niebieskookimi blondynkami. I ci dwoje, co mnie jebali młotem, też byli niebieskookimi blondynami. Tak jak ja! Rozumiesz?
Читать дальше