Siostra Duckett uważała, że Yossarian jest cudowny, i próbowała na niego wpłynąć, żeby się zmienił. Lubiła patrzeć, jak drzemie leżąc na brzuchu i obejmując ją ręką lub patrzy leniwie, jak nie kończące się, łagodne, spokojne fale przybiegają niczym małe psiaki do brzegu, podskakują lekko na piasku i truchcikiem wracają do morza. Nie denerwowało jej jego milczenie. Wiedziała, że go nie nudzi, i starannie polerowała albo malowała paznokcie, podczas gdy on drzemał lub rozmyślał, a podmuchy ciepłego, południowego wiatru delikatnie głaskały piasek plaży. Lubiła patrzeć na jego szerokie, długie muskularne plecy pokryte zdrową, opaloną skórą. Lubiła doprowadzać go błyskawicznie do stanu wrzenia, przykrywając nagle ustami jego ucho i przesuwając dłoń wzdłuż jego brzucha. Lubiła rozpalić go i dręczyć aż do zmroku, a potem zaspokoić. I całować go z uwielbieniem za to, że sprawiła mu tak wielką rozkosz.
Yossarian nigdy nie czuł się samotny z siostrą Duckett, która umiała siedzieć cicho i była kapryśna akurat tyle, ile trzeba. Prześladował go i przygnębiał bezmiar oceanu. Siostra Duckett polerowała paznokcie, a on tymczasem rozmyślał ponuro o tych wszystkich, którzy umarli pod wodą. Musiało ich być już przeszło milion. Gdzie byli teraz? Jakie robaki żywiły się ich ciałami? Wyobrażał sobie straszliwą niemożność oddychania w tych niezliczonych litrach wody. Śledził wzrokiem małe rybackie łódki oraz wojskowe kutry kręcące się po morzu i nie mógł uwierzyć, że są prawdziwe; wydawało mu się nieprawdopodobne, żeby na ich pokładach płynęli dokądś ludzie normalnych rozmiarów. Spoglądał w stronę skalistej Elby i jego wzrok automatycznie szukał w górze puszystej, białej chmurki w kształcie rzepy, w której zniknął Clevinger. Patrzył na mglisty zarys włoskiego brzegu i przypominał mu się Orr. Clevinger i Orr. Co się z nimi stało? Yossarian stał kiedyś o zmroku na molo i widział, jak popychany falą przypływu koc z kępką wodorostów niespodzianie zwrócił ku niemu wzdętą twarz topieką; był to pierwszy nieboszczyk, jakiego widział. Zatęsknił za życiem i zachłannie sięgnął po ciało siostry Duckett. Przyglądał się każdemu pływającemu przedmiotowi z lękiem, że może on mieć jakiś związek z Orrem lub Clevingerem, i był przygotowany na najgorsze, nie na to jednak, co zrobił pewnego dnia McWatt, wyłaniając się nagle z wyciem motorów z dalekiej ciszy i przelatując z basowym, ogłuszającym rykiem wzdłuż brzegu nad podrygującą na falach tratwą, gdzie jasnowłosy, blady Kid Sampson, któremu nawet z tej odległości widać było żebra, podskoczył błaznując do lecącego samolotu dokładnie w chwili, gdy jakiś kapryśny podmuch wiatru lub może drobny błąd McWatta obniżył lot mknącego samolotu i śmigło przecięło go na pół.
Nawet ludzie, których tam nie było, pamiętali doskonale, co działo się potem. Przez rozrywający uszy, przytłaczający huk motorów usłyszeli wyraźne, krótkie, ciche “ciach!" i zostały tylko dwie blade, chude nogi Kida Sampsona, połączone jakoś przy krwawych, odrąbanych biodrach, które – jak się zdawało – stały na tratwie nieruchomo przez całą minutę, zanim wpadły do wody ze słabym, rozbrzmiewającym echem chlupotem, odwracając się tak, że widać było tylko groteskowe palce i gipsowobiałe podeszwy stóp.
Na plaży rozpętało się piekło. Nie wiadomo skąd zmaterializowała się nagle siostra Cramer i łkała histerycznie na piersi Yossariana, który objął ją ramieniem i pocieszał. Drugą ręką podtrzymywał siostrę Duckett, również drżącą i szlochającą, z długą, ostrą twarzyczką śmiertelnie pobladłą. Wszyscy na plaży dokądś biegli, a mężczyźni krzyczeli kobiecymi głosami. Pędzili w popłochu do swoich rzeczy i zgarniali je pośpiesznie, spoglądając z ukosa na każdą łagodną, spienioną falę, w obawie, że rzuci im do stóp jakiś obrzydliwy, czerwony, okropny organ w rodzaju wątroby czy płuc. Ci, którzy byli w wodzie, rozpaczliwie starali się z niej wydostać, zapominając w pośpiechu, że umieją pływać, płacząc i walcząc z lepkim, kleistym żywiołem jak z przejmującą wichurą. Kid Sampson spadł w postaci deszczu. Ci, którzy zauważyli jego krople na swoich torsach i ramionach, wzdrygnęli się ze strachem i obrzydzeniem, jakby chcieli wyskoczyć ze swojej własnej nienawistnej skóry. Wszyscy biegli nieprzytomnie niczym spłoszone stado, rzucając za siebie udręczone, przerażone spojrzenia, wypełniając cieniste, szeleszczące zarośla zduszonymi jękami i krzykami. Yossarian poganiał przed sobą gorączkowo obie potykające się i zataczające kobiety, przynaglając je kuksańcami, i klnąc wrócił, żeby pomóc Joemu Głodomorowi, który zaplątał się w koc czy pasek od aparatu fotograficznego i zarył twarzą w błoto strumyka.
W eskadrze wszyscy już wiedzieli. Ludzie w mundurach też biegali i krzyczeli albo zdjęci przerażeniem stali w miejscu bez ruchu, jak sierżant Knight i doktor Daneeka, którzy ponuro wyciągali w górę szyje patrząc, jak pełen poczucia winy, przeraźliwie samotny samolot McWatta, kołysząc się z boku na bok, krąży powoli nabierając wysokości.
– Kto to? – krzyknął niecierpliwie Yossarian do doktora Daneeki, kiedy nadbiegł ciężko dysząc i kulejąc, z oczami płonącymi nieprzytomną, dziką udręką. – Kto jest w tym samolocie?
– McWatt – odpowiedział sierżant Knight. – Zabrał dwóch nowych pilotów na lot ćwiczebny. Doktor Daneeka też jest z nimi.
– Ja jestem tutaj – stwierdził doktor Daneeka dziwnym, przybitym głosem, rzucając niespokojne spojrzenie na sierżanta Knighta.
– Dlaczego on nie ląduje? – wołał Yossarian z rozpaczą.
– Dlaczego on się wznosi?
– Pewnie boi się wylądować – odpowiedział sierżant Knight nie odrywając skupionego spojrzenia od wznoszącej się w puste niebo maszyny McWatta. – Wie, co go czeka.
McWatt wciąż nabierał wysokości, podciągając równomiernie swój buczący samolot powolną, owalną spiralą, która sięgała daleko nad wodę, kiedy leciał w kierunku południowym, i daleko ponad brunatne zbocza gór, kiedy znowu okrążał lotnisko i kierował się na północ. Wkrótce przekroczył pięć tysięcy stóp. Jego motory były teraz ciche jak szept. Nagle rozkwitł pod nim biały puszek spadochronu. Po chwili otworzył się drugi spadochron i popłynął w ślad za pierwszym prosto w stronę pasa startowego. Na ziemi wszystko zastygło w bezruchu. Samolot kontynuował lot na południe mniej więcej przez trzydzieści sekund według tego samego schematu, znanego już teraz i łatwego do odgadnięcia, po czym McWatt przechylił maszynę na skrzydło i płynnie wszedł w wiraż.
– Jeszcze dwóch musi wyskoczyć – powiedział sierżant Knight.
– McWatt i doktor Daneeka.
– Ja jestem tutaj, sierżancie – odezwał się żałosnym głosem doktor Daneeka. – W samolocie mnie nie ma.
– Dlaczego oni nie skaczą? – pytał sam siebie na głos sierżant Knight. – Dlaczego oni nie skaczą?
– To nie ma sensu – zawodził doktor Daneeka gryząc wargę.
– To nie ma najmniejszego sensu.
Ale Yossarian nagle zrozumiał, dlaczego McWatt nie skacze, i pognał na oślep przez cały obóz za jego samolotem, wymachując rękami i krzycząc do niego błagalnie, żeby schodził do lądowania: McWatt, ląduj; nikt go nie słyszał, a tym bardziej McWatt, i z piersi Yossariana wydarł się potężny, spazmatyczny jęk, kiedy McWatt znowu zawrócił, pomachał skrzydłami na pożegnanie, pomyślał: a, co tam, było nie było, i wbił się w zbocze góry.
Pułkownik Cathcart był tak poruszony śmiercią Kida Sampsona i McWatta, że podniósł ilość obowiązkowych lotów do sześćdziesięciu pięciu.
Читать дальше