– Szukałem cię wszędzie – krzyknął Milo z dołu do Yossariana z wyrzutem.
– Trzeba mnie było szukać na tym drzewie – odpowiedział Yossarian. – Siedzę tutaj od rana.
– Zejdź na ziemię, spróbuj tego i powiedz mi, czy to dobre. To bardzo ważne.
Yossarian potrząsnął głową. Siedział goły na najniższej gałęzi drzewa, trzymając się obiema rękami konaru nad sobą. Nie chciał się ruszyć i Milo nie mając innego wyjścia objął pień i z wyrazem najwyższego niesmaku zaczai się wspinać na drzewo. Robił to niezręcznie, sapiąc przy tym głośno i stękając, i zanim się podciągnął na tyle, że mógł przerzucić nogę przez gałąź i złapać oddech, jego ubranie było wymięte i poprzekręcane. Czapka przekrzywiła mu się na głowie grożąc w każdej chwili upadkiem. Milo schwycił ją w ostatniej chwili. Krople potu błyszczały mu na wąsach jak perły czystej wody i jak mętne pęcherze wzbierały pod oczami. Yossarian przyglądał mu się obojętnie. Milo ostrożnie wykonał półobrót, zwracając się przodem do Yossariana.
Odwinął z papierka coś miękkiego, okrągłego i brązowego i podał to Yossarianowi.
– Spróbuj i powiedz mi, co o tym sądzisz. Chciałbym to dać żołnierzom.
– Co to jest? – spytał Yossarian odgryzając spory kęs.
– Bawełna w czekoladzie.
Yossarian zakrztusił się i wypluł wielką porcję bawełny w czekoladzie prosto w twarz Milowi.
– Masz, weź ją sobie! – rzucił ze złością. – Jezu Chryste! Czyś ty zwariował? Nie oczyściłeś jej nawet z tych cholernych nasion.
– Może jednak spróbujesz? – błagał Milo. – Nie może być aż tak niedobra. Czy naprawdę jest aż tak niedobra?
– Jest gorsza, niż myślisz.
– Ale ja muszę dać to w stołówkach.
– Nikt tego nie przełknie.
– Będą musieli – postanowił Milo tonem dyktatora i omal nie skręcił karku, kiedy puścił się jedną ręką, aby podkreślić swoje słowa władczym gestem.
– Przysuń się tutaj – zaprosił go Yossarian. – Tu jest wygodniej i lepiej widać.
Trzymając się oburącz gałęzi nad głową Milo zaczął lękliwie przesuwać się bokiem cal po calu z największą ostrożnością. Na twarzy zastygł mu wyraz napięcia i kiedy usadowił się bezpiecznie obok Yossariana, westchnął z ulgą i czule pogłaskał konar.
– Bardzo dobre drzewo – pochwalił je z dumą właściciela.
– To jest drzewo życia – odpowiedział Yossarian machając nogami – a także drzewo wiadomości złego i dobrego. Milo przyjrzał się uważnie korze i liściom.
– Nie – zaprotestował. – To jest kasztan. Znam się na tym, bo sprzedaję kasztany.
– Niech będzie po twojemu.
Siedzieli przez kilka sekund w milczeniu, machając nogami, z rękami wyciągniętymi do wyższej gałęzi, jeden całkowicie goły, tylko w mokasynach, drugi całkowicie ubrany w oliwkowy mundur z szorstkiej wełny, z ciasno zawiązanym krawatem. Milo obserwował Yossariana niepewnie spod oka, wahając się taktownie.
– Chcę cię o coś spytać – powiedział wreszcie. – Nie masz na sobie żadnej odzieży. Nie chciałbym się wtrącać czy coś takiego, ale chcę wiedzieć. Dlaczego nie włożyłeś munduru?
– Bo nie chcę.
Milo kilkakrotnie kiwnął szybko głową, jak dziobiący wróbel.
– Ach tak, ach tak – stwierdził pośpiesznie, z wyrazem skrajnego zakłopotania. – Rozumiem doskonale. Słyszałem, jak Appleby i kapitan Black mówili, że zwariowałeś, i chciałem się przekonać, czy to prawda.
– Znowu zawahał się uprzejmie, ważąc następne pytanie. – Czy nigdy już nie włożysz munduru?
– Myślę, że nie.
Milo pokiwał głową jak dziobiący wróbel, pokazując, że nadal rozumie, po czym zamilkł ponuro, pełen najgorszych przeczuć. Ptaszek ze szkarłatnym czubkiem przemknął pod nimi, wprawiając w drganie muśniętą bezbłędnym ciemnym skrzydełkiem gałązkę. Yossarian i Milo siedzieli jakby w altance ocienionej kilkoma warstwami wznoszącej się, cienkiej jak bibułka zieleni osłoniętej innymi kasztanami oraz srebrnym świerkiem. Słońce stało wysoko na ogromnym szafirowobłękitnym niebie upstrzonym z rzadka suchymi, puszystymi chmurkami niepokalanej białości. Nie było najlżejszego powiewu i liście wokół nich zwisały nieruchomo, rzucając pierzaste cienie. Wszystko było spokojne z wyjątkiem Mila, który wyprostował się nagle ze zduszonym okrzykiem i zaczął w podnieceniu wskazywać na dół.
– Spójrz tam! – zawołał poruszony. – Spójrz! Tam odbywa się pogrzeb. To mi wygląda na cmentarz.
– Chowają chłopaka, który został zabity przedwczoraj w moim samolocie nad Awinionem – odpowiedział Yossarian powoli, spokojnym głosem. – Nazywał się Snowden.
– Co mu się stało? – spytał Milo głosem zdławionym przerażeniem.
– Został zabity.
– To straszne – zasmucił się Milo i jego duże piwne oczy napełniły się łzami. – Biedny chłopak. To rzeczywiście okropne.
– Zagryzł z całej siły dolną wargę, a po chwili odezwał się znowu głosem nabrzmiałym wzruszeniem. – A będzie jeszcze gorzej, jeżeli stołówki nie zechcą kupić ode mnie bawełny. Yossarian, powiedz mi, co się z nimi dzieje? Czy oni nie rozumieją, że to ich własny syndykat? Czy nie wiedzą, że wszyscy mają udział w zyskach?
– Czy nieboszczyk z mojego namiotu też był udziałowcem?
– spytał złośliwie Yossarian.
– Oczywiście, że tak – zapewnił go Milo szczodrobliwie.
– Wszyscy z naszej eskadry są udziałowcami.
– On zginął, zanim wciągnięto go do ewidencji. Milo zręcznie zrobił udręczoną minę i odwrócił się.
– Przestań wyjeżdżać z tym nieboszczykiem w twoim namiocie
– zbył Yossariana opryskliwie. – Mówiłem ci, że nie mam z jego śmiercią nic wspólnego. Czy to moja wina, że dostrzegłem wielką szansę zmonopolizowania rynku na egipską bawełnę i wpakowałem nas w tę kabałę? Czy mogłem wiedzieć, że nastąpi przesycenie rynku? Wtedy nie wiedziałem nawet, że istnieje takie pojęcie. Szansa na zmonopolizowanie rynku nie trafia się co dzień i przezorność nie pozwala wypuścić takiej okazji. – Milo zdławił w sobie jęk na widok sześciu żołnierzy wyjmujących prostą sosnową trumnę z karetki i opuszczających ją delikatnie na ziemię obok ziejącej rany świeżo wykopanego grobu. – A teraz nie mogę się jej pozbyć – użalił się. Yossariana nie wzruszała ani napuszona pantomima ceremonii pogrzebowej, ani gorzkie żale Mila. Głos kapelana dolatywał do niego z oddali tak słabo, że słowa zlewały się w niezrozumiały, monotonny pomruk, jak szmer cieknącej wody. Yossarian rozpoznawał wysoką, tykowatą postać trzymającego się jak zwykle na uboczu majora Majora i zdawało mu się, że dostrzegł majora Danby'ego, jak wyciera sobie czoło chustką. Major Danby nie przestawał trząść się od czasu zajścia z generałem Dreedle. Wokół trójki oficerów stali uformowani w półkole podoficerowie i szeregowcy, nieruchomi jak kłody drzewa, i czterej bezczynni grabarze w brudnych drelichach, oparci obojętnie na łopatach obok odrażającego, bezsensownego kopca pulchnej miedzianorudej ziemi. Yossarian widział, jak kapelan nabożnie wzniósł wzrok ku niebu, przetarł oczy, jakby odczuł nagły ból, zerknął z lękiem powtórnie w górę na Yossariana i opuścił głowę, co Yossarian uznał za kulminacyjny punkt ceremonii pogrzebowej. Czterej żołnierze w drelichach unieśli trumnę na pasach i spuścili ją do grobu. Milo wzdrygnął się gwałtownie.
– Nie mogę na to patrzeć – zawołał odwracając się w udręce.
– Nie mogę siedzieć tutaj spokojnie, podczas gdy stołówki mordują mój syndykat. – Zagrzytnął zębami i potrząsnął głową z miną zbolałą i urażoną. – Gdyby mieli choć odrobinę lojalności, kupowaliby moją bawełnę do utraty tchu, po to, żeby móc kupować moją bawełnę do jeszcze większej utraty tchu. Rozpaliliby ogniska, do których wrzucaliby bieliznę i letnie mundury, aby zwiększyć popyt na bawełnę. Ale oni nawet palcem nie kiwną. Yossarian, zrób to dla mnie i spróbuj zjeść do końca tę bawełnę w czekoladzie. Może teraz będzie ci smakowała. Yossarian odepchnął dłoń Mila.
Читать дальше