Obydwoje zacmokali ze współczuciem i popatrzyli w moją stronę z wywracającą trzewia litością.
– Trudno – powiedział pogodnie wikary. – W każdym razie znalazł się teraz w dobrym domu. Nie wątpię, że to docenia. Na pewno to dobry piesek, prawda? – zwrócił się bezpośrednio do mnie.
O tak, pomyślałem. A kicia to bardzo dobry kotek. Dobrze uwędzony.
– Och, panno Birdle, zdaje się, że tu pełno dymu. Zapchał się pani komin?
Starsza pani zaśmiała się i bez zmrużenia oka powiedziała: – Ach, nie, zawsze tak jest, gdy pale po raz pierwszy po dłuższej przerwie. Trochę trwa, zanim w kominie zrobi się porządny ciąg.
– Trzeba by się tym zająć, panno Birdle. Nie warto niszczyć takiego przemiłego mieszkanka paskudnym dymem. Przyślę jutro mojego parobka, żeby się tym zajął. A co do spotkania Koła Gospodyń w przyszłym tygodniu…
W tym właśnie momencie Wiktoria wypadła ze swego ukrycia.
Wikary wpatrywał się z rozdziawionymi ustami w pokrytego sadzami kota, który prychając i wrzeszcząc spadł w ogień, po czym wyprysnął z niego prosto w otwarte drzwi. Wiktoria przemknęła koło wikarego tak szybko, że mógł jedynie przyglądać się w osłupieniu, jak tlące się, sczerniałe zwierzę znika, pozostawiając za sobą smugę rzednącego dymu. Z wciąż otwartymi ustami wikary przeniósł spojrzenie na starą parafiankę i pytająco uniósł brwi.
– Cały czas zastanawiałam się, gdzie zniknęła Wiktoria – powiedziała panna Birdle.
* * * * *
Kot już nie wrócił, przynajmniej dopóty, dopóki nie opuściłem panny Birdle. Poważnie wątpię, czy Wiktoria zrobiła to kiedykolwiek. Życie w domku potoczyło się dalej w swój normalny szalony sposób; moja dobrodziejka zapomniała o całym incydencie, jak gdyby się nigdy nie wydarzył. Przez następny tydzień kilkakrotnie stawała we frontowych drzwiach i nawoływała Wiktorię, podejrzewam jednak, że ta była już parę hrabstw dalej (wciąż prześladują mnie koszmary, w których tląca się Wiktoria kręci się niedaleko w ciemnościach, obserwując mnie). Wkrótce jednak panna Birdle zapomniała zupełnie o Wiktorii i całą uwagę poświęciła mnie. Chyba nie będzie w tym nic dziwnego, jeśli powiem, że nie mogłem jej już obdarzyć pełnym zaufaniem. Czas spędzałem na niespokojnym wyczekiwaniu na kolejny wybuch. Czułem się jak na polu minowym, czyniłem wszystko, by powściągać swojego niespokojnego ducha. Przychodziło mi do głowy (łba), by ją opuścić, muszę się jednak przyznać, że pokusa dobrej strawy i wygodnego legowiska była silniejsza niż lęk przed tym, co może się jeszcze wydarzyć. Jednym słowem, byłem głupi (Rumbo miał rację). Sam jestem zdumiony, jak idiotyczna okazała się moja kolejna omyłka.
Pewnej nocy na skraju kuchennego zlewu znalazłem sympatyczny, nadający się do żucia plastykowy przedmiot. Po zniknięciu Wiktorii kuchnia stała się teraz moją sypialnią, a jej kosz moim legowiskiem. Często myszkowałem po niej nocami lub bladym porankiem. i tej nocy miałem szczęście: znalazłem coś do zabawy. Niezbyt twardy, nie za miękki przedmiot, skrzypiący, kiedy zaciskało się na nim zęby. Nie nadawał się do zjedzenia, przyjemnie było jednak patrzeć na jego różową powierzchnię z białymi, karbowanymi brzegami. Miałem dzięki niemu zabawę na długie godziny.
Kiedy jednak następnego poranka panna Birdle weszła do kuchni, nie wykazywała najmniejszych objawów rozbawienia. Jej bezzębne usta rozwarły się, by wydać niemy krzyk wściekłości. Gdy ujrzałem nagie dziąsła, uświadomiłem sobie, co leży przede mną przeżute, powykręcane i zszargane.
– Moje fępy! – wykrztusiła z siebie panna Birdle po pierwszym bezgłośnym okrzyku. – Moje fhtuthne fępy!
W jej oczach pojawił się dobrze mi znajomy błysk.
Zgadza się, jestem głupi. Tak głupi, że czasami sam siebie zdumiewam. Dla najgłupszego nawet psa nadchodzi jednak chwila, w której wie dokładnie, co powinien zrobić. Tak było i ze mną.
Wyskoczyłem przez okno tak samo jak Wiktoria (już przez nową szybę). Przerażenie pomogło mi dokonać to, czego nie udało mi się poprzednim razem (to znaczy wskoczyć na zlew). Widok panny Birdle sięgającej po długi nóż do rozbierania mięsa, wiszący pomiędzy jej kulinarnymi pomocnikami, świadczył, że zanosi się na jej największy napad. Stwierdziłem, że nie warto czekać, by dowiedzieć się, jaki będzie miał przebieg.
Przeskoczyłem przez kwiaty, przelazłem przez krzaki, po czym wypadłem na otwarte pola. Przerażający widok panny Birdle w długiej białej koszuli nocnej, goniącej za mną ze złowieszczo wyglądającym nożem kuchennym w ręku, pomógł mi w pokonaniu sporego dystansu. Bez wątpienia posiadanie czterech nóg pomaga w ciągłych ucieczkach.
Oddaliłem się na znaczną odległość od wiejskiego domku i wyczerpany zwaliłem się na ziemię, podjąwszy solenne postanowienie, że nigdy już tam nie wrócę. Nawet pies nie zasługiwał na taki żywot. Zadrżałem na myśl o schizofrenicznej damulce, tak czarującej w jednej chwili, a tak krwiożerczej w następnej. Czy wszystkie przyjaciółki panny Birdle dawały się zwieść jej staromodnej uprzejmości, czarującemu staropanieństwu? Czy nikt nie dostrzegał tego, co tkwiło pod tą pozłotą, gotowego do wychynięcia na wierzch przy najdrobniejszej prowokacji? Podejrzewam, że nie. Wydawało się, że jest powszechnie lubiana przez mieszkańców miasteczka. Wszyscy kochali pannę Birdle. I panna Birdle kochała wszystkich. Któż by podejrzewał, że zniewalająca swym wdziękiem starsza pani ma w sobie choćby najdrobniejszą żyłkę okrucieństwa? Komuż przyszłoby to do głowy? Znając uroczą stronę jej osobowości nawet mnie było trudno uwierzyć, że jej uprzejmość mogła zmienić się w brutalność. Przyrzekłem sobie, że już nigdy nie zaufam rozkosznym starszym paniom. Jak wytłumaczyć takie zwichrowanie ludzkiej natury? Co czyniło ją dobrą w jednej chwili, a złą w następnej? To zupełnie proste. Miała nie po kolei w głowie.
Pieski żywot, pogoda pod psem, psu na budę, na psa urok, pies na baby, gryźć się jak psy, nie dla psa kiełbasa, kochać jak psy dziada w ciasnej ulicy, pies na sianie, tu jest pies pogrzebany, psim swędem, użył jak pies w studni – dlaczego tak często się nas obraża? Nie mówi się kreci żywot, królikowi na norę czy żaba na baby. Prawda, używa się czasami nazw gatunków zwierząt na określenie ludzkich cech – zając (tchórz), małpa (ktoś obrzydliwy), gęś (idiotka), odnoszą się one jednak do poszczególnych osób, nie rozciągają się jak odium na cały gatunek. Jedynie psy szarga się bezustannie – no właśnie, wiesza się na nich psy. Nazw zwierząt używa się nawet czasem jako komplementów: słoń nigdy nie zapomina (nieprawda), szczęśliwy jak skowronek (bzdura), odważny jak lew (zdecydowanie nieprawda), mądry jak sowa (czyste kpiny). Gdzie jednak komplementy dla psów? A mimo to ludzie nas lubią, hołubią i uważają za najlepszych przyjaciół. Strzeżemy człowieka, służymy mu za przewodnika, potrafimy się z nim bawić i polować. Urządzacie nawet wyścigi z udziałem moich pobratymców. Wykorzystujecie nas do pracy i zdobywacie za nas nagrody. Jesteśmy wierni, ufni i kochamy was – nawet najgorszy człowiek może być adorowany przez psa. Dlaczego więc uważacie nasze unię za uwłaczające? Dlaczego nie mówicie, że ktoś jest „wolny jak pies”, „dumny jak pies” czy „sprytny jak pies”? Dlaczego nieszczęśliwe życie ma zwać się pieskim żywotem? Dlaczego rozpustnik ma być nazywany psem na baby? Dlaczego noce bywają takie zimne, że nawet psa żal na nie wygnać? Co zrobiliśmy, żeby nam tak urągać? Czy to dlatego, że bez przerwy popadamy w jakieś biedy? Czy dlatego, że wydajemy się głupi? Czy to dlatego, że pozornie jesteśmy nadpobudliwi i zbyt skorzy do ulegania emocjom? Czy dlatego, że jesteśmy zajadli w walce, ale tchórzymy, gdy wznosi się nad nami dłoń pana? A może dlatego, że czystość nie należy do naszych zwyczajów? Czy dlatego, że jesteśmy bardziej podobni do ludzi niż jakiekolwiek inne zwierzę?
Читать дальше