„Jesteś brudnym, zapchlonym, lizusowskim, robaczywym kundlem! Jesteś złodziejem i bandytą! – Spojrzała na mnie z pewną satysfakcją. – Twoją matką była hiena, która spółkowała z szakalem! Jesteś prostak i cham!”
Jest wiele obelg, którymi można bezkarnie obrzucić psa, ale z jedną nigdy się nie pogodzi, na jedną zawsze się obrazi. Właśnie o tę chodzi – brudas! (Naturalnie, często jesteśmy brudni, ale nie lubimy, kiedy się nam to wypomina). Warknąłem, żeby się zamknęła.
Wiktoria oczywiście nie zwróciła na to uwagi i kontynuowała potok obelg. Rzucała oszczerstwa niegodne zacytowania. Niektóre z nich były bardzo wyrafinowane jak na kogoś o tak ubogim słownictwie. Mimo to zniósłbym pewnie wylewane przez nią pomyje, gdyby w końcu nie napluła mi w pysk. Rzuciłem się na nią, o co jej oczywiście chodziło.
Skoczyła na kredens, miaucząc i prychając. Usiłowałem wspiąć się za nią, wrzeszcząc na całe gardło, sam wyszukując dość pomysłowe obelgi. Wiktoria cofała się po kredensie, podczas gdy ja bezskutecznie starałem się do niej dobrać. W końcu, gdy skuliła się pod ścianą, przewróciły się zdobione talerze, balansujące na brzegach na pierwszej półce.
W drzwiach pojawił się cień, ale półgłówek (a jak mnie inaczej nazwać?) szczekał dalej na miauczącego kota. Obecność panny Birdle uświadomiłem sobie dopiero wówczas, gdy oberwałem po grzbiecie. Rzuciłem się w stronę drzwi, ale starszej pani jak gdyby wyrosły skrzydełka u pięt, ponieważ znalazła się przy nich przede mną. Zatrzasnęła je i odwróciła się w moją stronę, ściskając jak lancę grabie w węźlastej dłoni. Ich zębaty koniec prawie dotykał mojego nosa. Spojrzałem pannie Birdle w twarz i ścisnęło mnie w gardle.
Oblicze starszej pani przybrało pąsową barwę. Drobne popękane żyłki na jej czole zdawały się nabrzmiewać jak ropuchy, a niegdyś łagodne oczy napierały na oczodoły, jak gdyby lada chwila miały z nich wyskoczyć i stoczyć się po policzkach. Ruszyłem się ułamek sekundy przed nią i dzięki temu grabie rąbnęły w podłogę zaledwie o cale ode mnie. Wykonaliśmy błyskawiczną rundkę dookoła pokoju, podczas gdy kocica przyglądała się nam z szerokim uśmiechem na pyszczku z bezpiecznego schronienia na wierzchu kredensu. Przy trzecim okrążeniu panna Birdle dostrzegła kotkę i wymierzyła jej cios grabiami (podejrzewam, że nie za jej bezczelność, wynikało to raczej ze złości, że nie mogła się dobrać do mnie). Wiktoria dostała tak, że zatrzeszczały jej kości, i jak kula armatnia została zdmuchnięta na podłogę, dołączając do mnie. Niestety (dla nas) machnięcie grabiami strąciło z kredensu jeszcze kilka sztuk zastawy, włącznie z wiszącymi filiżankami i małą antyczną wazą. Podążyły śladem kota, ale oczywiście nie zaczęły się z nami bawić w berka, lecz rozbite legły beż życia tam, gdzie upadły.
Pełen wściekłości wrzask za nami oznaczał, że nie należy się spodziewać poprawy położenia: panna Birdle teraz dopiero wpadła w szał! Wiktoria wybrała na swoje schronienie wąską przestrzeń miedzy sofą a frontową ścianą przy oknie. Wepchnąłem się za nią, w pośpiechu o mało nie włażąc jej na plecy. Było tu ciasno, ale udało się nam pokonać połowę pogrążonego w półmroku szlaku. I tu zatrzymaliśmy się, dygocząc. Gdybyśmy przesuwali się dalej, wynurzylibyśmy się po drugiej stronie.
„To twoja wina”, powiedziała faryzeuszowskim tonem kotka.
Nim zdołałem zaprotestować, poczułem na zadzie koniec trzonka od grabi. Zostałem nagle pchnięty w wyjątkowo bolesny i niegodny sposób. Spleceni w bezładny kłąb zaczęliśmy przepychać się do drugiego końca wąskiego tunelu. Cel pomagały nam osiągnąć brutalne szturchnięcia od tyłu. Razem wypadliśmy zza sofy. Starsza pani natychmiast rzuciła się nam na spotkanie.
Będąc większym celem zdecydowanie częściej obrywałem grabiami, miło mi jednak stwierdzić, że panna Birdle nie zaniedbywała także swojej kotki. Bawiliśmy się tak jeszcze przez parę minut w kucanego berka, nim Wiktoria zdecydowała, że lepiej salwować się ucieczką przez komin. Ona do góry – sadza w dół. Kłęby, które buchnęły z kominka, były wręcz niesamowite. Zaiste piekielne. Nie poprawiło to humoru panny Birdle, sadza bowiem osiadła ciemną warstwą na wszystkim dookoła kominka.
Do zwyczajów starszej pani należało układanie drewna każdego poranka i rozpalanie go wieczorami, nawet wtedy, gdy się ociepliło. Tym razem zdecydowała się jednak pospieszyć z wykonaniem dziennego rozkładu. Zabrała się do rozpalania ognia.
Przypatrywałem się ze zgrozą, jak papier czernieje i zajmują się ogniem szczapki drewna. Zapomniawszy na razie o mnie, panna Birdle zasiadła na fotelu przed kominkiem, złożywszy w gotowości grabie na kolanach. Wpatrywaliśmy się w kominek – panna Birdle z nieubłaganą zawziętością, ja z krańcową grozą. W pokoju panował totalny bałagan, zniknęły resztki przytulności.
Płomienie zaczęły lizać drwa, dym buchnął w górę, z komina posypała się znów sadza i dobiegło nas krztuszenie się. Kot siedział w środku niezdolny wspiąć się wyżej. Zesztywniałe usta panny Birdle wykrzywiły się w okrutnym uśmieszku. Czekaliśmy w ciszy przerywanej jedynie potrzaskiwaniem płonącego drewna.
Na odgłos stukania do drzwi oboje podskoczyliśmy.
Panna Birdle odwróciła głowę. W jej spojrzeniu dostrzegłem panikę. Stukanie powtórzyło się, stłumiony głos zawołał: – Panno Birdle, jest tam pani?
Starsza pani rzuciła się do działania. Grabie wepchnęła za sofę, postawiła poprzewracane fotele, a rozbitą porcelanę zmiotła pod jeden z foteli. Tylko wybrudzony sadzą dywan i pewien nieporządek wskazywały, że w pokoju działo się coś odbiegającego od normy. Panna Birdle odczekała jeszcze kilka sekund. Poprawiła fryzurę, doprowadziła do ładu swoje ubranie, po czym podeszła do drzwi.
Wikary z uniesioną już do kolejnego zapukania dłonią uśmiechnął się przepraszająco do panny Birdle.
– Bardzo przepraszam, że przeszkadzam – powiedział. – Przychodzę w sprawie kwiatów na niedzielną uroczystość. Czy możemy liczyć na pani udział w tym roku, panno Birdle? Nie wątpię, że i tym razem cudownie je pani ułoży.
Starsza pani uśmiechnęła się do niego słodko.
– Oczywiście, księże Shelton. Czy kiedykolwiek zawiodłam?
Przemiana, jaka się w niej dokonała, była zdumiewająca: demon-prześladowca zamienił się z powrotem w wiekowego anioła niewinności. Wdzięczyła się i łasiła do wikarego, a wikary wdzięczył się i łasił do niej; a kot przez cały czas wędził się w kominie.
– To jest ten pani przybłąkany towarzysz? – usłyszałem pytanie wikarego.
– Och, bardzo sobie chwali pobyt u mnie – powiedziała panna Birdle. Miała na tyle bezczelności, że odwróciła się i uśmiechnęła do mnie.
– Chodź, Fuks, przywitaj się z księdzem wikarym.
Pewnie powinienem był podbiec do osoby duchownej i zacząć lizać jej dłoń, merdając ogonem dla okazania, jak bardzo mnie cieszy jej widok. Byłem jednak tak wstrząśnięty, że stać było mnie jedynie na ukrycie się za fotelem.
– Aha, nie lubi obcych, prawda? – zachichotał wikary.
Nie byłem pewny, czy mówi do panny Birdle, ponieważ jego głos nabrał prostackiego tonu, jakiego ludzie zazwyczaj używają przy zwracaniu się do zwierząt. Obydwoje wpatrywali się we mnie z czułością.
– Tak, Fuks jest bardzo lękliwy – powiedziała panna Birdle głosem ociekającym miodem.
– Czy policja odnalazła jego właściciela? – spytał wikary.
– Konstabl Hollingbery powiedział mi nie dalej jak wczoraj, że nikt nie zgłosił meldunku o jego zaginięciu, więc sądzę, że ktokolwiek był panem Fuksa, nie tęskni za nim przesadnie.
Читать дальше