Miałem wiadro, com świniom żarcie w nim zanosił, też go nie było. Było dwa taborki, został tylko jeden.
A najgorzej narzędzi fryzjerskich było mi szkoda. Aż wyprzezywa-łem od najgorszych tego, co wziął. Żeby skonać nie mógł. I liczyłem, może znów bym zaczął strzyc i golić chłopów, choć był fryzjer na wsi. Żmuda Olek. Ale przyszliby i do mnie, nie młodzi, to starzy, i trochę grosza na początek zarobiłoby się.
Albo kask strażacki, już takiego kasku nigdzie dziś nie spotka, z grzebieniem, z okapem, z paskiem pod brodą guzami nabijanym i złoty. Wisiał na gwoździu w komorze. Przecież na łeb sukinsyn takiego kasku nie założy, bo gdzie by w nim poszedł? Do pożaru? Toby wszyscy na niego patrzyli, zamiast gasić. A parad już nie ma i grobu Chrystusa na Wielkanoc już strażaki nie pilnują.
Albo książeczka do nabożeństwa, dostałem ją od matki, kiedy umierała. Cztery miała tych książeczek, ilu nas synów. I za każdego z innej się modliła. Z jednej za Staśka, z drugiej za Antka, z trzeciej za Michała, i z tej za mnie, od swojej matki jeszcze ją dostała. Tyle wszystkiego, co po niej miałem. Leżała w szufladzie w stole. I jak się taki sukinsyn może modlić z kradzionej książeczki? Wysłucha go Bóg?
Miałem piłę do drzewa, w sieni stała, też ktoś wziął. Miałem pelerynę od deszczu, dziurawa, bo dziurawa, ale zawsze czy w pole pojechać, czy padało, czy stworzenie do rzeki wygnać, napoić, też znikła.
Motyczka do dziabania chwastu, nowiuteńka prawie, wiosną przed tym wypadkiem ją kupiłem, nawet trzonka z motyczki.
A ile rzeczy dopiero w jakiś czas potem mi się przypomniało. Kobiałka, co święcenie w niej zawsze nosiłem, przypomniała mi się dopiero na Wielkanoc, gdy nagotowałem już jajek, żeby pójść poświęcić.
Czy tłuczek do tłuczenia kartofli dla świń. Stał za drzwiami w sieni, dobrze pamiętałem, dwa razy na dzień go stamtąd brałem i dwa razy z powrotem tam stawiałem. I nie rok czy dwa, ale jeszcze za ojca i matki. Tłuczki się zmieniały, a miejsce to samo było, za drzwiami w sieni. Tylko co pamięć pomoże. Czasem lepiej wcale nie pamiętać, bo jak się pamięta, to powinno być.
A zaszedłem na strych, wisiał worek z piórami na żerdzi, stara z Michała kapota, inne łachy, osiem wiązek czosnku, chomąto, dwa postronki, to tylko żerdź została.
Miałem prawie pełny worek pytlowanej mąki, ze trzy ćwierci metra, żółciuteńka jak słońce, nawet jajów nie musiałem wbijać, gdy się kluski gniotło, to ni mąki, ni worka.
Wisiały dwa serki u krokwi w słomianych plecionkach, myślałem, będzie jak znalazł, gdy krowa przed cieleniem mleko utnie, to ktoś nożem plecionki poucinał i zostały wiechetki.
Gdzie zresztą nie spojrzałem, czegoś brakowało. Tak że już mi dalej patrzyć się nie chciało. Po drodze ze strychu do izby zobaczyłem tylko, że nie ma przetaka, choć na gwoździu przy drabinie wisiał. Nie ma sierpa, a wisiał przy przetaku. Nie ma tego, tamtego, a w drabinie dwa szczeble wyłamane.
Klapnąłem na łóżku, żeby jakoś myśli zebrać. Choć łatwo powiedzieć, zebrać myśli. A są chwile, kiedy człowiek by najchętniej rozgonił swoje myśli na cztery wiatry. I zamienił się w stół czy w taborek. I był sobie tym stołem czy taborkiem, póki nie przeminie. Bo to jakby piasek przesypywał z jednej ręki do drugiej i tak w kółko, bez końca. A choćby całe życie przesypywał, bata z niego nie ukręci. A gdyby i ukręcił, to na kogo? Szymonie, Szymonie, wydało mi się, jakby ktoś mnie wzywał. Ale nie chciało mi się usłyszeć kto. Patrzyłem na izbę albo to izba tak na mnie patrzyła, a w moich oczach tylko się martwo odbijało. I wtedy przyszedł kot.
Stanął w progu, zamiauczał i hyc mi na kolana. Zapomniałem nawet o nim. Ale jeszcze o kocie pamiętać. Zresztą, prawdę mówiąc, nie lubiłem go. Próżniak był jak nagła krew i na myszy trzeba było go siłą wyganiać, bo mało kiedy z własnej woli poszedł. A wracał po tych myszach, to wyposzczony, złachany, jakby to jego tak myszy objadły, i patrzył, żeby mu choć skórkę z chleba rzucić. Na przypiecku by wiecznie siedział i spał. Nieraz aż cholera mnie brała, że tam myszy hulają po stodole, a ten tu śpi i może mu się jeszcze coś śni. Ale chyba koty snów nie mają, bo jakby koty, to i inne stworzenie, konie, krowy, psy. świnie, kury. gęsi, króliki, czemuż to kot miałby być wywyższony? I niechby tak to wszystko śniło co noc w gospodarce, to nie dość, że tyle stworzenia, jeszcze drugie tyle snów, zwaryjowałby. Wystarczy, że człowiek śni, a i tak czasem za dużo.
Nieraz cały dzień przespał, całą noc, a jeszcze rano nie chciało mu się zbudzić, aż dopiero gdy pod kuchnią podpaliłem i dogrzało mu do skóry. Ale też nie od razu zeskakiwał. Przeciągał się, wyginał, ogon to w słup prężył, to pod siebie zwijał, aż nie wytrzymywałem, za łeb go i na ziemię. Albo od razu do stodoły zanosiłem, zapierałem wrota, i tu twoje miejsce, cholero, niuchaj, czujesz myszy? To łap. Ale nie minęło nieraz pół godziny, już skrobał z powrotem do drzwi. No, i jak było nie wpuścić. Próżniak, bo próżniak, ale bez kota jakoś pusto w chałupie, jak bez psa w obejściu, bez krów, koni w polach, a bez ptaków pusto na niebie. Przyjdzie wieczór, to jak nawet coś mruczy żywego, też miło. Wsłucha się człowiek w to jego mruczenie, to mu się wydaje, że ktoś śpi na drugim łóżku albo że matka gdzieś w najcichszy kąt wtulona szepce te swoje pacierze.
Myślałem, że przepadł przez te dwa lata, jak mnie nie było. I nawet bym go bardzo nie żałował. A tu odpasł się, potłuściał. Gdyby nie to, że był kocur, nie kocica, można by pomyśleć, że kotny i kocięta go tak rozepchały. I miauczał jakoś grubiej. I ogon mu się zrobił puszysty jak u lisa. I łeb mu się prawie w jedno z resztą zrósł. Aż mi trudno było uwierzyć, że to ten sam dawniejszy mój kot. Ale kota swojego bym nie poznał? Bury, ślepia zielone, ogon do połowy biały. Nikt nie miał takiego we wsi. Pogładziłem go po grzbiecie, to jakbym po nagrzanej słońcem murawie pogładził.
Leżał sobie na moim podołku niczym z pieca co wyjęty chleb i słychać było, jak myszy w nim grają. Musiał się ich dobrze naćkać, bo czułem pod ręką, jak się w nim kotłują, rozpychają, gżą. A jego wielki brzuch tylko wzdymał się i opadał, wzdymał i opadał. I mruczał skądś z głębi. Mogło się wydawać, że tylko ten brzuch w nim żyje, a reszta leży sobie na moim podołku zdechła i szczęśliwa. A moja dłoń, którą go głaskałem, jakby niebem była nad tym jego zdechłym szczęściem.
Prześmierdły aż był tymi myszami. Może dla mnie ich się tak naćkał, żeby się odkupić za te wszystkie lata próżniactwa. I głupio mi się trochę zrobiło, że w szpitalu, ile razy ktoś mi się pytał, czy mam kota, mówiłem, że miałem, ale go zakatrupiłem, bo próżniak był. Chociaż mało się o kotach mówiło, bo cóż to za stworzenie kot, żeby o nim mówić. Bury albo czarny, łowny albo próżniak, to wszystko. Więcej już o psach jest do mówienia czy o gołębiach. A najwięcej o koniach. O koniach niech kto tylko zaczął, zaraz wszyscy o koniach. Konie takie, siakie, stare, młode, robotne, narowne, karę, siwe, gniade, wronę, bułane, cisawe, konopiate, srokate, kasztany, deresze. I tak nieraz cały dzień o tych koniach. Bo o koniach każdy mógł więcej niż o sobie i więcej niż o dzieciach, babie, gospodarce, więcej niż o świecie. I wszystko jedno, czy prawda, czy nieprawda była. Mógł ktoś nie wierzyć, ale słuchał z innymi. Bo kiedy człowiek do łóżka przykuty, a niektóry już u drzwi tamtego świata, to dla niego bez różnicy wierzyć czy posłuchać. Nieraz światła już do snu zgasili, a tu jeszcze w ciemnościach dalej o tych koniach, jakby się te konie między łóżkami pokładały każdy przy swoim gospodarzu.
Читать дальше