Wchodząc do Kompleksu Garrahiego, gdzie ma siedzibę sąd rodzinny okręgu Providence, zastanawiam się, czy człowiek tak ciężko doświadczony przez życie będzie na siłach sądzić w sprawie, w której wygrana mojej klientki doprowadzi do śmierci jej nastoletniej siostry.
U wejścia stoi nowy strażnik, potężny facet z szyją grubą jak pień sekwoi i odpowiednio żywym pomyślunkiem.
– Bardzo mi przykro – mówi. – Psów nie wpuszczamy.
– To mój pies – przewodnik.
Strażnik jest zaskoczony i speszony. Pochyla się, żeby zajrzeć mi w oczy. Odpowiadam takim samym spojrzeniem.
– Jestem krótkowzroczny. Pies pomaga mi czytać znaki drogowe.
Obchodzimy tego cerbera i udajemy się korytarzem do sali rozpraw.
Za drzwiami stoją woźny sądowy i matka Anny Fitzgerald, rozmawiająca z nim jak z uczniakiem, któremu trzeba utrzeć nosa. Domyślam się, że to właśnie jest matka mojej klientki, chociaż prawdę mówiąc, w niczym nie przypomina stojącej tuż obok córki.
– Jestem przekonana, że sędzia zrozumie. To wyjątkowa sytuacja. – Sara Fitzgerald spiera się z urzędnikiem, a jej mąż przysłuchuje się rozmowie, stojąc samotnie kilka kroków za nią.
Anna dostrzega mnie. Na jej twarzy pojawia się ulga. Zwracam się do woźnego:
– Jestem Campbell Alexander – mówię. – W czym problem?
– Właśnie usiłuję wytłumaczyć pani Fitzgerald, że tylko adwokaci mają wstęp do gabinetu sędziego.
– Ja występuję w imieniu Anny – informuję go.
– A kto reprezentuje panią? – pyta woźny Sarę Fitzgerald.
Matka Anny przez chwilę wygląda, jakby była na krawędzi załamania. Odwraca się do męża.
– Im dalej, tym gorzej – mówi cicho.
– Na pewno chcesz w to brnąć? – pyta on, potrząsając głową.
– Czy chcę? Nie, nie chcę. Muszę.
Te słowa nagle otwierają mi oczy.
– Zaraz – zwracam się do niej. – To pani jest prawnikiem?
Sara obrzuca mnie wzrokiem.
– Zgadza się.
Patrzę na Annę z niedowierzaniem.
– A ty nie wspomniałaś mi o tym ani słowem?
– Przecież pan nie pytał – szepcze dziewczyna.
Woźny wręcza nam formularze do wyrobienia przepustek, a potem wzywa szeryfa.
– Vern. – Sara uśmiecha się na jego widok. – Miło cię widzieć.
Coraz lepiej.
– Cześć. – Szeryf całuje ją w policzek, podaje rękę jej mężowi. – Witaj, Brian.
A więc matka Anny nie tylko jest prawnikiem, ale na dodatek ma w garści cały personel sądowy.
– Czy już się państwo przywitali? – pytam cierpko. Sara Fitzgerald wywraca oczami, rzucając szeryfowi wymowne spojrzenie, mówiące: „Ten facet to osioł, ale co robić?”. Proszę Annę, żeby nigdzie nie odchodziła, i udaję się wraz z jej matką do gabinetu sędziego.
Sędzia DeSalvo jest niewysoki, ma zrośnięte brwi i przepada za kawą z mlekiem.
– Dzień dobry – wita się z nami. – Z pieskiem na salę rozpraw?
– To pies – przewodnik, wysoki sądzie – wyjaśniam i nie czekając, co mi odpowie, rozpoczynam zwyczajową sympatyczną pogawędkę, która poprzedza każde takie spotkanie we wszystkich sądach w Rhode Island. Nasz stan nie jest duży, a środowisko prawników mamy jeszcze mniejsze. Prawdopodobieństwo trafienia w rozprawie na sędziego, który okaże się szwagrem lub stryjem twojej asystentki, jest u nas tak duże, że takie przypadki nikogo już nie dziwią. Podczas rozmowy zerkam co chwila na Sarę. Trzeba jej pokazać, kto tutaj ma prawo czuć się jak u siebie, a kto nie. Jeśli nawet ona była adwokatem, to nie pracowała w zawodzie co najmniej od dziesięciu lat, bo tyle trwa już moja praktyka.
Jest wyraźnie zdenerwowana. Mnie w palcach rąbek bluzki, co nie uchodzi uwagi sędziego DeSalvo.
– Nie wiedziałem, że wróciła pani do zawodu – zagaduje ją.
– Nie miałam wyjścia, wysoki sądzie. Powódka to moja córka.
Słysząc te słowa, sędzia kieruje wzrok na mnie.
– Czy może pan przybliżyć nam tę sprawę?
– Młodsza córka państwa Fitzgerald wniosła o usamowolnienie w kwestii zabiegów medycznych.
Sara potrząsa głową.
– To nieprawda, panie sędzio. – Mój pies podnosi głowę na dźwięk swojego imienia. – Rozmawiałam z Anną. Przyznała mi się, że wcale nie chciała tego robić. Miała wtedy zły dzień i potrzebowała, żeby ktoś poświęcił jej trochę uwagi. Trzynaście lat, zna pan ten wiek – kończy Sara, wzruszając ramionami.
W gabinecie zapada cisza tak przeraźliwa, że wyraźnie słyszę bicie własnego serca. Sędzia DeSalvo nie może wiedzieć, jakie są trzynastolatki. Jego tragicznie zmarła córka miała tylko dwanaście lat.
Sara oblewa się pąsem. Oczywiście wie o Danie DeSalvo; nie ma w tym stanie człowieka, który by o niej nie słyszał. O ile się nie mylę, sama ma na zderzaku naklejkę z jej nazwiskiem.
– Najmocniej przepraszam. Nie chciałam…
Sędzia nie patrzy na nią.
– Panie Alexander, kiedy ostatni raz rozmawiał pan ze swoją klientką?
– Wczoraj rano, wysoki sądzie. Była w moim gabinecie, kiedy jej matka zadzwoniła, aby powiadomić mnie, że cała ta sprawa to nieporozumienie.
Jak można się było spodziewać, Sarze Fitzgerald opada szczęka ze zdziwienia.
– Niemożliwe. Wyszła tylko na dwór pobiegać sobie trochę.
Spoglądam na nią.
– Jest pani tego pewna?
– Tak myślałam…
– Panie sędzio – mówię. – Pragnę wykazać, że z tego właśnie powodu wniosek Anny Fitzgerald jest uzasadniony. Własna matka nigdy nie wie, gdzie podziewa się jej córka. Dotyczące mojej klientki decyzje w kwestiach medycznych również zapadają bez poszanowania…
– Proszę przestać – sędzia przerywa mi i zwraca się do Sary. – Córka powiedziała pani, że chce wycofać wniosek?
– Tak.
Teraz sędzia spogląda na mnie.
– A panu powiedziała, że chce kontynuować rozprawę?
– Zgadza się.
– W takim razie najlepiej będzie, jeśli porozmawiam z nią osobiście.
Sędzia wstaje i wychodzi z gabinetu. Idziemy za nim. Anna siedzi z ojcem na ławce w korytarzu. Jedno sznurowadło ma rozwiązane. Dobiega mnie jej głos:
– Co mam w głowie, koloru zielonego? – Po tych słowach dziewczynka podnosi wzrok i dostrzega nas.
– Anno… – zaczynam i dokładnie w tym samym momencie jej matka wypowiada to samo słowo.
Mam urzędowy obowiązek wyjaśnić mojej klientce, że sędzia DeSalvo chce porozmawiać z nią przez chwilę w cztery oczy. Muszę udzielić jej instrukcji, co ma powiedzieć, żeby prowadzący nie odrzucił sprawy, zanim zdążymy wywalczyć to, o co nam chodzi. Jestem jej adwokatem; jako klientka Anna powinna stosować się do moich zaleceń.
Ale kiedy wypowiadam jej imię, ona nie patrzy na mnie.
Patrzy na swoją matkę.
ANNA
Tak sobie myślę, że na mój pogrzeb nie przyjdzie nikt oprócz rodziców, cioci Zanne i być może pana Ollincotta, który uczy w naszej szkole wiedzy o społeczeństwie. Kiedy to sobie wyobrażam, przed oczyma staje mi cmentarz, gdzie leży moja babcia. Byliśmy na jej pogrzebie, dlatego myślę akurat o tym miejscu, choć to i tak bez sensu, bo to jest w Chicago. W dniu mojego pogrzebu łagodne wzgórza otaczające cmentarz będą zielone, jak zasłane aksamitem, a posągi bogów i pomniejszych aniołów otoczą wielkie brązowe rozprucie w ziemi, które za chwilę połknie to wszystko, czym byłam.
Wyobrażam sobie zapłakaną mamę w toczku a la Jackie Onasis z czarną woalką. Tatę podtrzymującego ją pod ramię. Kate i Jessego wpatrzonych w lakierowane drewno trumny, przepraszających w myślach Boga za wszystkie podłe rzeczy, które mi zrobili, wszystkie przykrości, jakie musiałam od nich znosić. Może jeszcze zjawiłoby się kilku chłopaków z naszej drużyny hokejowej, kurczowo ściskając w rękach lilie, jakby to były ich ostatnie deski ratunku. Wspominaliby mnie na głos, połykając łzy napływające do oczu.
Читать дальше