Sędzia obchodzi gabinet dookoła, szukając najwygodniejszego miejsca na podłodze. Dotykam mrugającego przycisku na biurkowym telefonie.
– Campbell Alexander, słucham.
– Mówi Sara Fitzgerald, matka Anny.
Przyjmuję tę wiadomość ze spokojem, spoglądając na jej córkę, polerującą gałkę u drzwi, nie dalej niż półtora metra ode mnie.
– Witam, pani Fitzgerald. – Tak jak się spodziewałem, Anna przerywa pracę.
– Dzwonię do pana, ponieważ… Widzi pan, zaszło pewne nieporozumienie.
– Czy złożyli już państwo odpowiedź na wniosek?
– To nie będzie konieczne. Rozmawiałam wczoraj z Anną. Po naszej rozmowie córka zrezygnowała z dalszego prowadzenia sprawy. Zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby ratować siostrę.
– Tak pani uważa. – Mój głos nabiera zimnego, urzędowego tonu. – Niestety, tak się jednak nieszczęśliwie składa, że wiadomość o zaniechaniu postępowania muszę otrzymać bezpośrednio od klienta. – Patrzę Annie w oczy i unoszę brew. – Czy orientuje się pani, gdzie w tej chwili jest pani córka?
– Wyszła pobiegać – informuje mnie Sara Fitzgerald. – Ale po południu stawimy się w sądzie. Porozmawiamy z sędzią i wszystko się wyjaśni.
– Zatem do zobaczenia. – Odkładam słuchawkę i spoglądam na Annę, krzyżując ręce na piersi. – Chcesz mi może o czymś powiedzieć?
Anna wzrusza ramionami.
– Nic szczególnego nie przychodzi mi na myśl.
– Twoja matka jest nieco odmiennego zdania. Chociaż, z drugiej strony, jest również przekonana, że właśnie uprawiasz bieg po zdrowie.
Anna ogląda się na Kerri, która siedzi za biurkiem w przedpokoju i, rzecz jasna, chłonie każde nasze słowo. Zamyka drzwi i podchodzi do mojego biurka.
– Po tym, co się stało wczoraj wieczorem, nie mogłam jej powiedzieć, że idę do pana.
– A co się stało wczoraj wieczorem? – Anna nagle milknie, a ja tracę cierpliwość. – Posłuchaj mnie. Jeśli planujesz wycofać pozew… Jeśli niepotrzebnie tracę dla ciebie czas… To byłbym ci wdzięczny, gdybyś zechciała uczciwie powiedzieć mi o tym teraz, w tej chwili. Bo ja nie jestem psychologiem rodzinnym ani kumplem ze szkoły. Jestem twoim adwokatem, a gdzie jest adwokat, tam musi być sprawa. Pytam cię więc jeszcze raz: czy zmieniłaś zdanie co do tego procesu?
Wbrew oczekiwaniom moja tyrada nie odbiera Annie zdecydowania i nie kładzie kresu całej sprawie, zanim jeszcze zdążyła się ona na dobre rozpocząć. Ku mojemu zaskoczeniu dziewczyna spogląda na mnie spokojnym, opanowanym wzrokiem.
– Czy nadal chce mnie pan reprezentować?
Przytakuję, chociaż głos rozsądku odradza mi to stanowczo.
– W takim razie nie – słyszę. – Nie zmieniłam zdania.
Kiedy po raz pierwszy popłynąłem z ojcem na regaty, miałem czternaście lat. Z całych sił starał się mnie zniechęcić: byłem za młody i niedojrzały, a pogoda stanowczo zbyt niepewna. Ja jednak wiedziałem, co tak naprawdę chciał przez to powiedzieć: z taką załogą nie miał szans na wygraną. Dla mojego ojca liczyli się tylko najlepsi. Reszta równie dobrze mogła nie istnieć.
Ojciec pływał na przepięknym jachcie klasy USA – 1, zbudowanym z mahoniu i drewna tekowego, kupionym w Marblehead od J. Geilsa, tego rockowego klawiszowca. Był to, inaczej mówiąc, obiekt marzeń, wyznacznik pozycji i symbol wtajemniczenia opakowany w miodowozłotą gładź drewna i oślepiający nieskazitelną bielą żagla.
Ruszyliśmy z kopyta, przecinając linię startową pod pełnym żaglem równo z wystrzałem startera. Starałem się w każdej chwili być tam, gdzie należało: korygowałem ster, zanim jeszcze ojciec zdążył wydać mi polecenie, pomagałem przy zwrotach i przy halsach, aż od wysiłku rwały mnie mięśnie. I być może wszystko skończyłoby się szczęśliwie, gdyby nie burza, która nadeszła od północy, przynosząc ścianę deszczu i wiatr wzburzający trzymetrowe fale, po których zjeżdżaliśmy jak po stromych pagórkach.
Obserwowałem ojca uwijającego się w żółtym sztormiaku, jakby nie zauważał szalejącej ulewy. Ja marzyłem tylko o jednym: wczołgać się do jakiejś dziury, zwinąć w kłębek i umrzeć. Jemu na pewno nawet nie przyszło to do głowy.
– Campbell! – usłyszałem jego ryk. – Zmieniamy kurs!
Ale zwrot pod wiatr oznaczał kolejną piekielną huśtawkę.
– Campbell – powtórzył ojciec. – Rusz się.
Nagle przed nami otworzyła się głęboka dolina. Łódź zwaliła się w nią z taką prędkością, że straciłem oparcie pod nogami. Ojciec rzucił się do steru, odpychając mnie na bok. Na jedną chwilę, krótką, lecz cudowną, żagle znieruchomiały. Potem bom śmignął na drugą stronę, a jacht pomknął halsem w kierunku przeciwnym niż nasz kurs.
– Podaj koordynaty – rozkazał ojciec.
Prowadzenie nawigacji oznaczało, że mam zejść pod pokład, gdzie były mapy, i obliczyć kurs, który doprowadzi nas do następnej boi na trasie wyścigu. W zamkniętej, dusznej kajucie poczułem się jednak jeszcze gorzej. Otworzyłem mapę, ale nie zdążyłem nawet rzucić okiem. Zwymiotowałem prosto na nią.
Ojciec zaczął mnie szukać tylko dlatego, że długo nie wracałem z obliczonym kursem. Wsunął głowę do kajuty i zobaczył mnie na podłodze, siedzącego w kałuży własnych wymiocin.
– No nie – mruknął pod nosem i poszedł.
Zebrałem wszystkie siły i zmusiłem się do wyjścia za nim na pokład. Zmagał się z kołem sterowym i udawał, że mnie nie widzi, a kiedy zrobił zwrot, nie ostrzegł mnie ani słowem. Żagiel przeleciał na drugą stronę, rozpruwając niebo na dwoje. Bom huknął mnie w tył głowy. Straciłem przytomność.
Ocknąłem się w chwili, gdy ojciec mknął już ku linii końcowej, ścigając się z inną łodzią. Przestało padać, jeszcze tylko mżyło. Ojciec ukradł wiatr współzawodnikowi, który stracił prędkość i został w tyle. Wygraliśmy z przewagą kilku sekund.
Kazał mi posprzątać po sobie, a potem wysadził na przystani, polecił wziąć taksówkę i jechać do siedziby jachtklubu. Sam popłynął tam łodzią płaskodenną, żeby świętować zwycięstwo. Dojechałem na miejsce dopiero po godzinie. Ojciec był w wyśmienitym humorze, popijał whisky z kryształowego pucharu, który był nagrodą w tych regatach.
– Hej, Cam, idzie twoja załoga – zawołał jeden z jego znajomych. Mój ojciec zasalutował mi pucharem, wziął głęboki łyk, po czym z takim rozmachem postawił naczynie na blacie, że urwał ucho.
– Szkoda nagrody – mruknął ktoś pod nosem.
Ojciec odpowiedział mu, ani na chwilę nie spuszczając ze mnie wzroku.
– Faktycznie szkoda – przyznał.
Praktycznie co trzeci samochód w Rhode Island ma na tylnym zderzaku czerwono – białą naklejkę z napisem upamiętniającym jedną z ofiar głośniejszych wypadków drogowych, do jakich doszło w naszym stanie: „Moja przyjaciółka Katy DeCubellis zginęła potrącona przez pijanego kierowcę”, „Mój przyjaciel John Sisson zginął potrącony przez pijanego kierowcę”. Takie naklejki można dostać na szkolnych festynach, u fryzjera albo od kwestarza. To nic, że nie znało się dzieciaka, który zginął; są one wyrazem solidarności i skrytej radości, że to nie nas, lecz kogoś innego spotkał tak tragiczny los.
W zeszłym roku na zderzakach pojawiły się naklejki ku pamięci nowej ofiary wypadku drogowego, Deny DeSalvo. Znałem ją z widzenia, w przeciwieństwie do innych zabitych. Miała dwanaście lat i była córką sędziego. Podobno jej ojciec przeżył załamanie podczas procesu, który odbył się zaraz po pogrzebie dziewczynki, i wziął trzymiesięczny urlop, żeby uporać się z bólem po stracie dziecka. Przypadek zrządził, że właśnie tego sędziego wyznaczono do prowadzenia sprawy Anny Fitzgerald.
Читать дальше