Powiedziano nam, że zanim Kate dostanie torsji, powinno upłynąć kilka dni. Zaczyna wymiotować po dwóch godzinach. Brian wzywa pomoc. Zjawia się pielęgniarka.
– Przyniosę jej reglan – mówi i już jej nie ma.
Kiedy Kate nie wymiotuje, to płacze. Siedzę na skraju łóżka i przytrzymuję ją na kolanach. Pielęgniarki nie mają czasu, żeby jej doglądać, bo w szpitalu i tak brakuje personelu. Podłączają torebkę z antyemetykiem do kroplówki i czekają kilka chwil, żeby zobaczyć pierwsze reakcje chorej, ale w końcu znów ktoś je wzywa i muszą wracać do swoich obowiązków. Reszta zostaje na naszej głowie. Brian, który zawsze musiał wychodzić z pokoju, kiedy któreś z naszych dzieci dostawało biegunki, teraz jest wzorem sprawności i zorganizowania: ociera Kate czoło i buzię chusteczkami, podtrzymuje jej szczupłe ramiona. „Wyjdziesz z tego”, mruczy pod nosem za każdym razem, kiedy mała zwraca. Nie wiem, czy mówi do niej, czy do siebie.
Ja również zadziwiam samą siebie. Zaciskam zęby i na przekór wszystkiemu tanecznym krokiem udaję się do umywalki, żeby spłukać miskę – nerkę. Wracam z nią w pląsach. Jeśli chce się przestać myśleć o nadchodzącym tsunami, trzeba skupić całą uwagę na układaniu worków z piaskiem.
Nie ma innego sposobu, żeby nie oszaleć.
Brian przywiózł Jessego do szpitala na pobranie krwi do analizy. Wymaga ono tylko niewielkiego nakłucia w palec. Jesse tak się wyrywa, że Brian sam nie może go utrzymać; muszą mu pomóc dwaj pielęgniarze. Krzyki małego słychać w całym szpitalu. Stoję obok z rękami na piersi i mimo woli wciąż myślę o Kate, która dopiero dwa dni temu przestała płakać podczas zabiegów.
Próbkę krwi Jessego zbada specjalista. Oceni pod mikroskopem sześć różnych białek. Jeśli będą one takie same jak u Kate, Jesse wykaże identyczność antygenów układu HLA. Oznacza to, że będzie się nadawał na dawcę szpiku kostnego dla swojej chorej siostry. W głowie krąży mi jedno pytanie: jakie są szanse sześciokrotnego trafienia w takiej loterii?
Tak samo nikłe, odpowiadam sobie, jak zachorowania na białaczkę.
Chirurg naczyniowy zabiera pobraną krew, a Brian i pielęgniarze puszczają Jessego. Malec zrywa się ze stołu i przypada do mnie.
– Mamusiu, zobacz, zrobili mi kuku w paluszek. – Wyciąga do mnie dłoń z maleńką ranką zalepioną kolorowym plasterkiem. Dotykam jego twarzy. Jest rozpalona i lśni od łez.
Przytulam synka. Szepczę mu do ucha słowa, które trzeba powiedzieć. Ale tak mi trudno, tak trudno wzbudzić w sobie współczucie dla niego.
– Niestety – mówi doktor Chance. – Syn nie wykazał zgodności.
Mój wzrok wędruje w stronę zwiędłej, zbrązowiałej rośliny, która wciąż stoi na parapecie. Ktoś powinien ją wreszcie wyrzucić i zamiast niej przynieść tu storczyki albo strelicje, które rzadko kwitną.
– Być może uda się znaleźć niespokrewnionego dawcę w ogólnonarodowym rejestrze dawców szpiku.
Brian sztywnieje, marszcząc brwi.
– Przecież powiedział pan, że przeszczep od dawcy niespokrewnionego nie jest bezpieczny.
– To prawda – przyznaje doktor Chance – ale czasem nie ma innego wyjścia.
Odrywam wzrok od podłogi.
– A jeśli w rejestrze nie ma zgodnego dawcy?
– Cóż… – Onkolog pociera czoło. – Wtedy będziemy się starać utrzymać Kate przy życiu, dopóki dawca się nie znajdzie albo nie opracuje się innej metody leczenia.
Rozmawiamy o mojej córeczce, a on mówi tak, jakby chodziło o jakąś maszynę, o samochód z zatkanym gaźnikiem, o samolot, w którym zacięło się podwozie. Nie mogę tego znieść. Odwracam twarz i pierwszą rzeczą, jaką widzę, jest źle rozwinięty liść zwiędłej rośliny, opadający z parapetu na podłogę jak samobójca rzucający się z okna. Wstaję bez słowa wyjaśnienia, zabieram doniczkę i wychodzę z gabinetu doktora Chance’a. W przedpokoju mijam jego sekretarkę i innych truchlejących ze strachu rodziców, czekających ze swoimi chorymi dziećmi na wizytę. Przystaję przy pierwszym pojemniku na śmieci, jaki wpada mi w oczy, i wyrzucam do niego roślinę razem z wyschniętą na wiór, wyjałowioną ziemią. W ręce zostaje mi terakotowa doniczka. Patrzę na nią i mam wielką ochotę roztrzaskać ją o podłogę. W tej chwili słyszę za sobą głos:
– Saro – pyta doktor Chance – dobrze się czujesz?
Odwracam się powoli. Czuję, jak do oczu napływają mi łzy.
– Czuję się świetnie. Jestem zdrowa. Czeka mnie długie, długie życie.
Przepraszam go i oddaję mu doniczkę. Doktor kiwa głową i podaje mi chusteczkę, wyjętą z kieszeni.
– Miałam nadzieję, że Jesse będzie mógł ją uratować. Bardzo chciałam, żeby tak było.
– Wszyscy tego chcieliśmy – odpowiada doktor Chance. – Coś ci powiem. Dwadzieścia lat temu średnia przeżywalność dzieci chorych na białaczkę była jeszcze mniejsza. Poza tym znam wiele takich rodzin, gdzie jedno dziecko nie wykazuje zgodności, ale drugie tak.
Nie mamy więcej dzieci, chcę mu powiedzieć, ale milknę, nie wypowiedziawszy ani słowa. Dociera do mnie, że doktor mówi o dzieciach, których jeszcze nie mam, o dzieciach, których nigdy nawet nie miałam w planach. Odwracam się do niego, a w oczach mam nieme zapytanie.
– Brian będzie się martwił, dlaczego tak długo nas nie ma. – Doktor Chance rusza z powrotem do gabinetu. Unosi trzymaną doniczkę. – Czy mogłabyś mi polecić – pyta swobodnym tonem – jakieś rośliny, które miałyby u mnie szanse na przeżycie?
Bardzo łatwo jest zacząć myśleć, że skoro cały twój świat nagle zamarł w miejscu, to wszystkich dookoła powinno spotkać to samo. Nic z tych rzeczy: śmieciarze opróżnili nasze pojemniki i tak jak zwykle ustawili je na skraju chodnika. Czeka na nas rachunek za wywóz nieczystości, zatknięty w drzwiach. Na stole w kuchni leży równy stosik listów z całego tygodnia. To wprost zadziwiające. Życie toczy się dalej.
Kate wychodzi ze szpitala równo tydzień po skierowaniu na chemioterapię indukcyjną. Wciąż nosi cewnik centralny, wijący się pod jej bluzką jak wąż. Pielęgniarki na pożegnanie starają się dodać mi otuchy i recytują długą listę zaleceń, których mamy przestrzegać. Dowiaduję się, kiedy wzywać pogotowie, a kiedy nie, kiedy mamy wrócić na następną chemioterapię, jakie środki ostrożności zachować, ponieważ w czasie chemii Kate będzie w stanie immunosupresji.
Następnego dnia, o szóstej rano, Kate wchodzi na paluszkach do naszej sypialni. Stara się nie robić hałasu, ale i tak budzimy się w jednej chwili.
– Co się stało, kochanie? – pyta Brian.
Kate nie odpowiada, przesuwa tylko dłonią po głowie. Na podłogę opada wielki kłąb włosów, płynąc w powietrzu jak mikroskopijna chmura burzowa.
– Skończyłam – mówi Kate.
Od jej wyjścia ze szpitala upłynęło kilka dni. Siedzimy przy obiedzie. Kate nawet nie tknęła fasoli ani klopsików. Wstaje od stołu i wybiega w pląsach do swojego pokoju.
– Ja też. – Jesse podnosi się z krzesła. – Mogę już iść?
Brian wkłada do ust kolejny kęs. Przełyka go, zaciskając zęby.
– Najpierw zjesz jarzynki.
– Nie znoszę fasoli.
– Ona też za tobą nie przepada.
Jesse wskazuje wzrokiem talerz Kate.
– A ona może nie jeść? To niesprawiedliwe.
Brian odkłada widelec na brzeg talerza.
– Tak uważasz? – odpowiada cichym, złowrogim głosem. – Chcesz, żeby było sprawiedliwie? W porządku. Następnym razem zabierzemy cię razem z Kate do szpitala i każemy pobrać ci szpik kostny. Kiedy będziemy w domu wyjmować jej cewnik do przepłukania, tobie też zrobimy coś, co boli tak samo. A przy następnej chemioterapii…
Читать дальше