Sędzia DeSalvo kiwa głową.
– Dobrze. Zarządzam rozpatrzenie sprawy na przyszły poniedziałek. W tym czasie proszę o dostarczenie historii choroby Kate…
– Wysoki sądzie – przerywa Campbell Alexander – nie muszę chyba zwracać uwagi wysokiego sądu na niezwykłe okoliczności tej sprawy. Moja klientka mieszka pod jednym dachem z adwokatem pozwanej strony, co stanowi rażące naruszenie zasad sprawiedliwości.
Słyszę, jak mama syczy gniewnie.
– W żadnym wypadku nie pozwolę sobie odebrać dziecka.
Jak to: odebrać? A gdzie ja się podzieję?
– Nie mogę mieć pewności, że adwokat przeciwnej strony nie będzie się starał obrócić istniejących warunków na swoją korzyść, wysoki sądzie. Widzę tutaj możliwość wywierania nacisku na moją klientkę – recytuje Campbell bez mrugnięcia okiem.
– Panie Alexander, nic mnie nie skłoni do zabrania tego dziecka z domu rodzinnego – oznajmia sędzia DeSalvo, ale potem zwraca się do mojej mamy: – Pani Fitzgerald, nie wolno pani rozmawiać o tej sprawie z córką, chyba że w obecności jej adwokata. Jeśli pani odmówi lub jeżeli dotrze do mnie, że złamała pani ten zakaz, mogę być zmuszony do sięgnięcia po znacznie bardziej drastyczne metody.
– Rozumiem, wysoki sądzie – mówi mama.
– Zatem – sędzia DeSalvo wstaje – do zobaczenia w przyszłym tygodniu. – Wychodzi z gabinetu, a jego klapki klekoczą cicho o posadzkę.
Kiedy tylko drzwi się za nim zamykają, odwracam się do mamy. Chcę powiedzieć, że zaraz wszystko jej wyjaśnię, ale słowa więzną mi w gardle. Nagle czuję, jak mokry, zimny nos pakuje mi się w dłoń. To Sędzia. Dzięki niemu moje rozszalałe serce uspokaja się nieco.
– Muszę porozmawiać z moją klientką – odzywa się Campbell.
– W tej chwili pańska klientka jest moją córką – odpowiada mama, bierze mnie za rękę i ściąga z krzesła. Na progu udaje mi się zebrać dość sił, żeby obejrzeć się na niego. Jest wściekły. Właściwie mogłam go uprzedzić, że tak to się skończy. Córka to karta, która przebija wszystko. W każdej grze.
Trzecia wojna światowa wybucha natychmiast. Wywołuje ją nie morderstwo arcyksięcia i nie szalony dyktator; wystarczy przeoczony zakręt w lewo.
– Brian – mówi mama, wyciągając szyję – minąłeś North Park Street.
Tata mruga oczami, wyrwany z zamyślenia.
– Mogłaś mi powiedzieć, że dojeżdżamy.
– Mówiłam.
Bez zastanowienia nad konsekwencjami wtrącania się w czyjąś sprzeczkę – i to po raz kolejny – odzywam się:
– Ja nie słyszałam.
Mama błyskawicznie odwraca głowę.
– W tej chwili jesteś ostatnią osobą, której komentarzy życzę sobie wysłuchiwać.
– Ja tylko…
Mama unosi dłoń; ten gest jest jak zamknięcie przegrody w taksówce. Widzę jeszcze, jak potrząsa głową.
Zwijam się w kłębek na tylnym siedzeniu. Leżę na boku, tyłem do kierunku jazdy, tak żeby widzieć tylko ciemność.
– Brian – słyszę głos mamy. – Znów przejechałeś ten zakręt.
Wchodzimy do domu. Mama niemal wbiega; jak burza przemyka obok Kate, która otworzyła nam drzwi; nie zwraca uwagi na Jeskego rozwalonego przed telewizorem. Nasz braciszek ogląda, zdaje się, kodowany kanał Playboya. Zatrzymuje się dopiero w kuchni. Otwiera szafki i zamyka je z głośnym trzaskiem. Wyjmuje jedzenie z lodówki i ciska je na stół.
– Hej – tata próbuje zagadnąć Kate – jak się czujesz?
Kate ignoruje pytanie i przeciska się obok niego w drzwiach do kuchni.
– Jak poszło?
– Chcesz wiedzieć, jak poszło? – Mama świdruje mnie spojrzeniem. – Może zapytaj siostrę?
Kate odwraca się do mnie z niemym zapytaniem w oczach.
– Coś dziwnie przycichłaś, kiedy sędzia cię nie słyszy – parska mama.
Jesse wyłącza telewizor.
– O, w mordę. – Patrzy na mnie. – Dałaś się zmusić do gadki z sędzią?
Mama zaciska powieki.
– Wiesz co, Jesse, może byś tak poszedł na spacer?
– Nie musisz mi tego powtarzać – odpowiada Jesse lodowatym tonem i już go nie ma. Po chwili dobiega nas trzask zamykanych drzwi. Bardzo to wszystko wymowne.
– Saro – tata wchodzi do kuchni – nie możemy się teraz denerwować.
– Jak mam się nie denerwować, kiedy moja własna córka wydaje wyrok śmierci na swoją siostrę?
Zapada taka cisza, że słychać wyraźnie szum lodówki. Słowa, które wypowiedziała mama, wiszą w powietrzu jak przejrzałe owoce na gałęzi drzewa; dopóki nie spadną i nie rozbryzną się na podłodze, nikt nie śmie nawet drgnąć. W końcu echo tych fatalnych słów cichnie. Mama rusza szybkim krokiem w stronę Kate, już w biegu wyciągając do niej drżące dłonie.
– Przepraszam. Nie chciałam tego powiedzieć. Wcale tak nie myślę.
W mojej rodzinie mówienie tego, czego nie chciało się powiedzieć, i niemówienie tego, co powinno zostać powiedziane, ma długą i bolesną tradycję. Kate zakrywa usta dłonią i wycofuje się tyłem z kuchni. Wpada na tatę, który niezgrabnie próbuje ją chwycić, wyrywa mu się i biegnie na górę. Słyszymy huk zatrzaskiwanych drzwi. Mama, rzecz jasna, biegnie za nią.
A co robię ja? To, co umiem najlepiej. Uciekam w przeciwnym kierunku.
Pralnia samoobsługowa to najprzyjemniej pachnące miejsce na świecie. Kiedy tam przychodzę, czuję się jak w deszczowy niedzielny poranek, kiedy nie trzeba wstawać z łóżka. To miejsce pachnie równie miło jak trawnik świeżo skoszony przez tatę – rozkosz dla nosa. Kiedy byłam mała, siadałam na kanapie i patrzyłam, jak wyjmuje się pranie z suszarki, a mama przyrzucała mnie jeszcze ciepłymi ubraniami. Zwijałam się w kłębek pod nimi i udawałam, że to skóra, a ja jestem bijącym pod nią sercem.
W pralniach samoobsługowych podoba mi się jeszcze jedna rzecz: przyciągają samotnych ludzi jak magnes. Na krzesłach w tyle sali leży jakiś facet, chyba zemdlał. Na nogach ma glany, a na koszulce napis: „Nostradamus był optymistą”. Przy blacie do składania ubrań stoi kobieta z naręczem męskich koszul z przypinanym kołnierzykiem. Pociąga nosem, połykając łzy. Wystarczy, że w pralni samoobsługowej zbierze się dziesięć osób i już są szanse, że nie będzie się tym, kto w życiu ma najgorzej.
Siadam na krześle naprzeciwko ludzi, którzy korzystają z pralek. Próbuję dopasować piorące się ubrania do ludzi, którzy na nie czekają. Różowe majtki i koronkowa koszula nocna muszą należeć do dziewczyny, która czyta jakiś romans. Czerwone wełniane skarpety i koszula w kratę to ten śpiący student – oberwaniec. Koszulki piłkarskie i śpioszki nosi maluch, który cały czas podaje mamie białe ściereczki, jedną po drugiej. Mama rozmawia przez komórkę i jest nieobecna. Dziwne: ma własny telefon, a nie stać jej na pralkę i suszarkę?
Czasami dla zabawy próbuję sobie wyobrazić, kim bym była, gdyby ubrania wirujące w najbliższej pralce należały do mnie. W tych grubych dżinsach mogłabym pracować w Phoenix jako dekarz; miałabym silne ramiona i plecy opalone na brązowo. Gdybym prała tę pościel w kwiaty, byłabym studentką kryminalistyki z Harvardu, która przyjechała do domu na wakacje. W tamtej atłasowej pelerynce chodziłabym na przedstawienia baletu i miałabym karnet do teatru. A potem próbuję wyobrazić sobie, że jestem tymi ludźmi i robię to, co oni zwykle robią. Nie mogę. Nie potrafię zobaczyć się w innej roli niż w roli dawczyni dla Kate, oddającej jej siebie, raz za razem.
Jesteśmy jak bliźniaczki syjamskie, choć nie widać miejsca, w którym jesteśmy zrośnięte. Tym trudniej będzie nas rozdzielić.
Podnoszę wzrok. Stoi nade mną dziewczyna, która prowadzi tę pralnię. W wardze ma kolczyk, a na głowie ufarbowane na niebiesko dredy.
Читать дальше