– Czego ci trzeba? – pyta.
Powiem wam prawdę. Boję się usłyszeć własną odpowiedź.
JESSE
Jestem dzieckiem, które bawiło się zapałkami. Podkradałem je z półki nad lodówką i chowałem się w łazience rodziców. Wiecie, że płyn do czyszczenia wanien marki Jean Nate się pali? Gdy go rozlać na podłodze, wystarczy jedna zapałka. Daje ładny, błękitny płomień, a kiedy już alkohol wypali się do końca, gaśnie.
Kiedyś Anna nakryła mnie w łazience. „Hej, zobacz”, powiedziałem i wypisałem płynem na podłodze jej inicjały. Kiedy je podpaliłem, nie uciekła z krzykiem, żeby poskarżyć rodzicom, tylko usiadła obok mnie, na brzegu wanny. Wzięła butelkę, wyrysowała płynem esy – floresy na kafelkach i powiedziała, że chce zobaczyć to jeszcze raz.
Anna jest dla mnie jedynym dowodem, że naprawdę należę do tej rodziny, że nie jestem podrzutkiem, że nie zostawiła mnie nocą na progu domu Fitzgeraldów jakaś parka w stylu Bonnie i Clyde’a. Na pierwszy rzut oka wszystko nas różni, ale wewnątrz jesteśmy właściwie tacy sami: pozornie prości, a tak naprawdę nie do rozgryzienia.
Kij wam w ryj. Tyle razy te słowa przychodziły mi do głowy, że powinienem wydziargać je sobie na czole. Żyję w przelocie; codziennie pruję moim jeepem po szosach, aż płuca zaczną rwać z bólu. Dziś zasuwam sto pięćdziesiąt na godzinę po autostradzie numer 95. Lawiruję między samochodami, ocierając się o nie o włos. Kierowcy wrzeszczą na mnie zza zamkniętych szyb. Odpowiadam im, pokazując środkowy palec.
Ileż problemów by to rozwiązało, gdybym walnął w barierkę i stoczył się ze skarpy! Nie myślcie, że nie zastanawiałem się nad tym. W moim prawie jazdy stoi informacja, że jestem dawcą organów. No, jeśli już, to wolałbym zostać dawcą – męczennikiem. Wiem, że martwy jestem sto razy więcej wart niż żywy; u mnie całość to znacznie mniej niż suma poszczególnych części. Ciekawe, komu się trafi moja wątroba, płuca, może nawet na oczy znajdzie się chętny? Ciekawe, komu się tak pofarci i dostanie to wielkie nic, które u mnie robi za serce.
Z niepokojem stwierdzam, że udało mi się dotrzeć do zjazdu z autostrady nawet bez jednej obcierki. Skręcam i pomykam Allens Avenue. Jest tam jedno przejście podziemne, w którym mieszka Dan. Dan to weteran z Wietnamu. Jest bezdomny. Zbiera baterie, które inni ludzie wyrzucają na śmieci. Nazywają go Duracell Dan. Nie mam pojęcia, po jaką cholerę gromadzi ten złom, wiem tylko, że otwiera każdą sztukę. Mówi, że w paluszkach AA Energizera CIA przekazuje swoim tajnym agentom wiadomości, a ulubiona firma FBI to od lat niezmiennie Eveready.
Mam z Danem taką umowę: kilka razy w tygodniu przynoszę mu duży zestaw z McDonalda, a on w zamian pilnuje moich rzeczy. Zastaję go skulonego nad podręcznikiem astrologii, który uważa za swój manifest.
– Sie masz, Dan. – Wysiadam z samochodu i podaję mu torbę z big makiem i całym zestawem. – Co słychać?
Dan patrzy na mnie z ukosa.
– Księżyc jest w znaku Wodnika. – Wkłada frytkę do ust. – Po kiego grzyba wyniosło mnie dziś z wyra?
A to nowina. Dan ma łóżko.
– Bardzo mi przykro – mówię. – Masz moje zabawki?
Dan wskazuje głową beczki schowane za betonowym słupem. Trzyma w nich moje rzeczy. Puszka z kwasem nadchlorowym gwizdniętym ze szkolnej pracowni chemicznej jest nietknięta; w drugiej beczce znajduję poszewkę z trocinami. Zabieram puszkę, poszewkę wkładam pod pachę i idę z tym do samochodu. Dan czeka przy drzwiach.
– Dzięki – mówię.
Dan opiera się o drzwi, żebym nie mógł otworzyć.
– Mam dla ciebie wiadomość.
Czuję nieprzyjemny skurcz w żołądku, chociaż wiem, że ten facet z reguły pieprzy od rzeczy.
– Od kogo? – pytam.
Dan rozgląda się po ulicy, potem znów patrzy na mnie.
– No, wiesz. – Nachyla się bliżej. – Pomyśl dwa razy.
– To jest ta wiadomość?
– No. – Dan kiwa głową. – Pomyśl dwa razy albo popij dwa razy. Nie jestem pewien.
– Tej drugiej rady mógłbym posłuchać. – Śmieję się, odpychając go lekko, żeby dał mi wejść do wozu. Jest bardzo wątły i lekki, chociaż na takiego nie wygląda; ma się wrażenie, że w środku jest pusty, jakby wszystko, co tam miał, już dawno się zużyło i wyparowało. W zasadzie dziwię się, że i mnie jeszcze wiatr nie porwał. – Na razie – żegnam się z Danem i włączam silnik. Jadę do pewnego magazynu, który mam na oku już od jakiegoś czasu.
Staram się wyszukiwać miejsca podobne do mnie: rozległe, puste, zapomniane przez wszystkich lub prawie wszystkich. Ten magazyn znalazłem w okolicy Olneyville. Kiedyś należał do jakiejś firmy eksportowej. Teraz jest zamieszkany: żyje w nim wielopokoleniowa rodzina szczurów. Zostawiam samochód w bezpiecznej odległości, żeby nikt go nie przyuważył. Chowam poszewkę z trocinami pod kurtką i ruszam do drzwi.
Wychodzi na to, że jednak czegoś się nauczyłem od mojego kochanego staruszka: strażak wie, jak dostać się tam, gdzie go nikt nie prosi. Zamek daje się bez wysiłku otworzyć wytrychem. Teraz pozostaje już tylko wybrać miejsce, gdzie najlepiej będzie zacząć. Dziurawię poszewkę i grubymi krechami wypisuję trocinami na podłodze moje inicjały: JBF. Potem biorę puszkę z kwasem i spryskuję nim trociny.
Nigdy wcześniej nie robiłem tego za dnia, w pełnym świetle.
Wyjmuję z kieszeni paczkę meritsów i wkładam jednego do ust. W zapalniczce mam już tylko resztkę gazu; muszę pamiętać, żeby ją napełnić. Dopalam papierosa i wstaję. Pociągam jeszcze raz i rzucam niedopałek prosto w trociny. Wiem, że pójdzie szybko, więc od razu ruszam biegiem. Po chwili za mną wznosi się ściana ognia. Na pewno będą szukać śladów, tak jak zawsze, ale po tym niedopałku i po moich inicjałach nie pozostaną żadne ślady. Cała podłoga się stopi, a ściany wygną się i w końcu runą.
Pierwszy wóz strażacki dojeżdża na miejsce, zanim jeszcze zdążę dobiec do samochodu i wyjąć z bagażnika lornetkę.
Ogień zdążył już osiągnąć swój cel: wyrwał się na wolność. Szyby w oknach popękały, z dziur bije ciemny dym, przysłaniając słońce.
Kiedy miałem pięć lat, po raz pierwszy zobaczyłem łzy mojej mamy. Stała przy oknie w kuchni i udawała, że wcale nie płacze. Słońce właśnie wschodziło, podobne do napęczniałej pomarańczowej bulwy. „Co robisz, mamo?” – zapytałem. Dopiero po latach zrozumiałem to, co wtedy odpowiedziała. Co miały znaczyć słowa „czarno to widzę”, skoro przecież kuchnię zalewały pierwsze promienie wschodzącego słońca.
W tej chwili niebo jest czarne od gęstego dymu. Wali się dach, tryskając snopami iskier. Na miejsce przybywa drugi zastęp strażaków – to ci, których wezwano prosto z domów, sprzed telewizora, oderwano od obiadu, wyciągnięto spod prysznica. Przez lornetkę widzę nazwisko Fitzgerald wypisane lśniącymi odblaskowymi literami na plecach kombinezonu. Mój ojciec bierze w dłonie wąż strażacki, gruby od wody. Wsiadam do samochodu i odjeżdżam.
W domu zastaję mamę oszalałą z nerwów. Ledwo zaparkowałem, a ona już wybiega na podwórko.
– Dzięki Bogu – mówi. – Musisz mi pomóc.
Nie ogląda się nawet, czy idę za nią, więc domyślam się, że chodzi o Kate. Drzwi do pokoju dziewczyn zostały wkopane do środka, drewniane odrzwia są potrzaskane. Siostra leży bez ruchu na łóżku. Wtem wstrząsa się gwałtownie, szamocze jak lewarek w ręku i wymiotuje krwią na koszulkę. Na jej kołdrze w kwiaty dostrzegam krwistoczerwone maki, których wcześniej tam nie było.
Mama klęka obok łóżka, odgarnia jej włosy z twarzy, a kiedy Kate wymiotuje ponownie całym strumieniem krwi, ociera jej usta ręcznikiem.
Читать дальше