Co pozostało z ludzi umierających w Kambodży? Jedno duże zdjęcie amerykańskiej aktorki trzymającej w objęciach żółte dziecko. Co pozostało z Tomasza? Napis: Pragnął królestwa bożego na ziemi. Co pozostało z Beethovena? Zachmurzony mężczyzna z nieprawdopodobną grzywą, który ciemnym głosem wypowiada: „Es muss sein!” Co zostało z Franza? Napis: Powrócił po długim błąkaniu.
I tak dalej i tak dalej. Zanim zostaniemy zapomniani, przemieni się nas w kicz. Kicz jest stacją tranzytową pomiędzy bytem a zapomnieniem.
CZĘŚĆ VII. Uśmiech Karenina
Z okna widać było zbocze porośnięte krzywymi ciałkami jabłoni. Nad urwiskiem las zamykał horyzont, a krzywizna pagórków ciągnęła się w dal. Pod wieczór na blade niebo wychodził biały księżyc i to był moment, w którym Teresa wychodziła na próg. Księżyc wiszący na wciąż jasnym niebie wydawał jej się lampą, którą zapomniano zgasić i świeciła przez cały dzień w pokoju zmarłych.
Krzywe jabłonie rosły na zboczu i żadna z nich nie mogła odejść z miejsca, w którym wyrosła, tak jak Teresa ani Tomasz nie będą mogli nigdy odejść z tej wsi. Sprzedali auto, telewizor, radio tylko po to, by kupić tu od rolnika, który przeprowadzał się do miasta, mały domek z ogrodem.
Życie na wsi było jedyną ucieczką, jaka im pozostała, ponieważ potrzebowano tu wiecznie większej ilości ludzi i istniała dostateczna ilość mieszkań. Nikt nie był zainteresowany w badaniu politycznej przeszłości tych, którzy skłonni byli pojechać pracować na polu czy w lesie i nikt im niczego nie zazdrościł.
Teresa była szczęśliwa, że opuściła miasto pełne pijanych klientów baru i nieznajomych kobiet, które pozostawiały we włosach Tomasza zapach chwoji. Policja przestała się nimi zajmować i historia z inżynierem zlała się w jej świadomości w jedno ze sceną na Petrzynie, tak że już prawie nie rozpoznawała, co było snem, a co prawdą. (Zresztą, czy inżynier był rzeczywiście na służbie tajnej policji? Może tak, może nie. Mężczyźni, którzy używają do randek wypożyczonych mieszkań i nie lubią się kochać z tą samą kobietą częściej niż jeden raz, nie są taką znów rzadkością.)
Teresa była więc szczęśliwa i miała wrażenie, że doszła do celu: byli razem z Tomaszem i byli sami. Sami? Muszę być dokładniejszy: to, co nazwałem samotnością, oznacza, że zerwali wszelkie kontakty z dotychczasowymi przyjaciółmi i znajomymi. Przecięli swe życie, jakby było kawałkiem wstążki. Ale czuli się dobrze w towarzystwie wieśniaków, z którymi pracowali i których od czasu do czasu odwiedzali w ich domach albo zapraszali do siebie.
Tego dnia, kiedy w uzdrowisku, którego ulice nosiły rosyjskie nazwy, poznała przewodniczącego tutejszej spółdzielni produkcyjnej. Teresa odkryła w sobie obraz wsi, który w niej pozostawiły wspomnienia z lektury albo doświadczenia jej przodków: świata równości, w którym wszyscy są jakby wielką rodziną złączoną wspólnymi zainteresowaniami i zwyczajami: co niedzielę nabożeństwo w kościele, gospoda, w której spotykają się mężczyźni bez kobiet, sala w tej gospodzie, gdzie w niedzielę gra orkiestra i cała wieś tańczy.
Ale wieś z okresu komunizmu już nie jest podobna do tego prastarego obrazu. Kościół znajdował się w sąsiedniej gminie i nikt do mego nie chodził, w gospodzie zrobili urząd i chłopi nie mieli gdzie się spotykać i pić piwa, młodzi nie mieli gdzie tańczyć. Świąt kościelnych nie można było świętować, święta państwowe nikogo nie obchodziły. Kino znajdowało się dopiero w oddalonym o dwadzieścia kilometrów miasteczku. I tak po dniu pracy, w którym ludzie wesoło do siebie pokrzykiwali i plotkowali w minutach odpoczynku, wszyscy zamykali się w czterech ścianach swych nowocześnie umeblowanych domków, z których brak gustu wiał jak przeciąg, i gapili się w rozświetlony ekran telewizorów. Nie zapraszali się w gości, zaledwie czasami wpadali do sąsiada na parę słów przed kolacją. Wieś nie dawała im niczego, co by choć trochę przypominało ciekawe życie.
Być może właśnie dlatego, że nikt nie chciał się tu zakorzenić, państwo traciło władzę nad wsią. Rolnik, który nie jest już właścicielem gruntu, ale tylko najmitą pracującym w polu, nie jest przywiązany ani do krajobrazu, ani do swej pracy, nie ma nic do stracenia, nie ma czego się bać. Dzięki tej obojętności wieś zachowała znaczną autonomię i wolność. Przewodniczący spółdzielni nie był przywieziony w teczce (jak wszyscy inni dyrektorzy w mieście), ale był wybrany przez wieśniaków i był jednym z nich.
Ponieważ wszyscy marzyli o tym, by stąd odejść. Teresa i Tomasz mieli wyjątkową pozycję: przyjechali tu dobrowolnie Inni wykorzystywali każda okazję żeby choć na dzień pojechać do pobliskich miast. Teresie i Tomaszowi nie zależało na niczym innym niż na byciu tam, gdzie są i dzięki temu szybko poznali wieśniaków lepiej niż wieśniacy sami znali się między sobą.
Szczególnie przewodniczący spółdzielni produkcyjnej został ich prawdziwym przyjacielem. Miał żonę, czworo dzieci i prosię, które wychowywał, jakby to był pies. Prosie nazywało się Mefisto i było dumą i atrakcją całej wsi. Słuchało poleceń, było czyściutkie i różowe: stąpało na swych kopytkach jak kobieta o tłustych łydkach chodzi na wysokich obcasach.
Kiedy Karenin po raz pierwszy zobaczył Mefista, był wzburzony i długo obchodził go i obwąchiwał. Ale wkrótce się z nim zaprzyjaźnił i wolał go od wiejskich psów, którymi pogardzał, bo były przywiązane do bud i głupio szczekały – stale i bez powodu. Karenin dobrze rozpoznał wartość wyjątkowości i można by powiedzieć, że szanował swą przyjaźń z prosięciem.
Przewodniczący spółdzielni cieszył się, że może pomóc swemu dawnemu chirurgowi i jednocześnie był nieszczęśliwy, że nie może dla niego zrobić więcej. Tomasz został kierowcą ciężarówki, którą rozwoził rolników po polach albo woził narzędzia.
Spółdzielnia miała cztery piękne obory, a oprócz nich mniejszą stajnię, w której stało czterdzieści jałówek. Teresa dostała je pod opiekę i dwa razy dziennie wyprowadzała na pastwisko. Ponieważ bliskie i łatwo dostępne łąki przeznaczono na kośbę, Teresa musiała chodzić ze stadem na okoliczne pagórki. Jałówki stopniowo spasały trawę na odległych pastwiskach i w ten sposób Teresa obeszła z nimi w ciągu roku całą rozległą krainę otaczającą wieś. Tak jak kiedyś w małym mieście, wciąż nosiła ze sobą jakąś książkę, na łąkach otwierała ją i czytała.
Karenin zawsze jej towarzyszył. Nauczył się szczekać na młode krowy, kiedy były zbyt rozochocone i chciały się oddalić od stada. Robił to z widoczną radością. Z pewnością był najszczęśliwszy z całej trójki. Nigdy dotąd jego urząd,,strażnika zegara” nie był tak szanowany jak tutaj, gdzie nie było miejsca na żadną improwizację. Czas, w którym tu żyli Tomasz i Teresa, zbliżał się do regularności jego czasu.
Pewnego dnia po obiedzie (to była chwila, w której mieli dwie wolne godziny dla siebie) poszli wszyscy troje na spacer na zbocze za swym domkiem.
– Nie podoba mi się jak biegnie – powiedziała Teresa.
Karenin widocznie kulał na tylną nogę. Tomasz przykucnął przy nim i obmacywał mu łapę. Znalazł na udzie małą gulkę.
Następnego dnia posadził go obok siebie na siedzeniu ciężarówki i zajechał do sąsiedniej wsi, gdzie mieszkał weterynarz. Odwiedził go w tydzień później i wrócił do domu z wiadomością, że Karenin ma raka. W trzy dni później operował go razem z weterynarzem. Kiedy przywiózł go do domu. Karenin jeszcze nie całkiem ocknął się z narkozy. Leżał na dywanie obok ich łóżka, miał otwarte oczy i skomlał. Na udzie miał ogoloną sierść i ranę z sześcioma szwami. Potem starał się podnieść. Ale nie mógł.
Читать дальше