W tezie Scotta Eriugeny znajdujemy klucz do jakiegoś teologicznego usprawiedliwienia (inaczej mówiąc teodycei) gówna. Dopóki człowiek przebywał w raju, bądź nie defekował (podobnie jak Jezus według wyobrażeń Walentyna) bądź – co wydaje mi się prawdopodobniejsze – gówno nie było uważane za coś wstrętnego. Bóg dał człowiekowi poznać wstręt w chwili, gdy wygnał go z raju. Człowiek zaczął ukrywać to, czego się wstydził, a w momencie kiedy się obnażył został oślepiony ogromną łuną. Tak więc zaraz po tym, jak poznał wstręt poznał i podniecenie. Bez gówna – w dosłownym i metaforycznym tego słowa znaczeniu – nie byłoby miłości seksualnej takiej, jaką znamy. Takiej, której towarzyszy bicie serca i olśnienie zmysłów. Opowiadałem już w trzeciej części tej powieści o półnagiej Sabinie, która stoi w meloniku na głowie obok ubranego Tomasza. Coś wtedy przemilczałem. Kiedy patrzyła na siebie w lustrze, czując podniecenie zrodzone z własnej śmieszności, przemknęło jej przez głowę wyobrażenie, że Tomasz ją tak, z tym melonikiem na głowie sadza na misce klozetowej, a ona wypróżnia przed nim kiszki. W tym momencie serce zaczęło jej walić, przestała nad sobą panować, ściągnęła Tomasza na dywan i wkrótce krzyczała z rozkoszy.
Spór między tymi, którzy twierdzą, że świat został stworzony przez Boga, a tymi, którzy uważają, że powstał sam z siebie, dotyczy czegoś, co przekracza nasz rozum i doświadczenie. O wiele wyraźniejsza różnica dzieli tych, którzy wątpią w sens bytu, który został człowiekowi dany (wszystko jedno w jaki sposób, czy przez kogo) od tych, którzy go bez zastrzeżeń akceptują.
Za wszystkimi europejskimi wiarami religijnymi i politycznymi stoi pierwszy rozdział Genesis, z którego wypływa, że świat został stworzony właściwie, że byt jest dobrem, należy więc się mnożyć. Nazwijmy tę podstawową wiarę kategoryczną zgodą na byt.
Jeśli jeszcze do niedawna słowo „gówno” bywało w książkach wykropkowywane, nie działo się to z powodów moralnych. Nie będziecie przecież twierdzić, że gówno jest niemoralne. Niezgoda na gówno ma charakter metafizyczny. Chwila defekowania jest codziennym dowodem na to, że Stwór Boski jest nie do przyjęcia. Albo – albo: albo możemy zgodzić się na gówno (a wtedy nie zamykajmy drzwi do ubikacji!), albo zostaliśmy stworzeni w sposób nie do przyjęcia.
Wynika z tego, że estetycznym ideałem kategorycznej zgody na byt jest świat, w którym gówno jest zanegowane i wszyscy się zachowują jakby nie istniało. Ten estetyczny ideał nazywa się kiczem.
Jest to niemieckie słowo, zrodzone w samym środku sentymentalnego XIX wieku, które przeniknęło do wszystkich języków. Ale my w Europie Środkowej rozumiemy w pełni jego metafizyczne znaczenie: kicz jest absolutną negacją gówna w dosłownym i metafizycznym tego słowa znaczeniu; kicz eliminuje ze swego pola widzenia wszystko, co w ludzkiej egzystencji jest esencjonalnie nie do przyjęcia.
Pierwszy wewnętrzny bunt Sabiny przeciw komunizmowi miał charakter nie etyczny, ale estetyczny. Tym, co ją odpychało, była jednak w znacznie mniejszym stopniu brzydota komunistycznego świata (zniszczone zamki zamienione w chlewy) niż maska piękna, którą sobie nakładał, inaczej mówiąc komunistyczny kicz. Jego modelem jest uroczystość zwana Pierwszym Maja.
Widziała pochody pierwszomajowe w czasach, kiedy ludzie byli jeszcze w pełni entuzjazmu albo kiedy jeszcze entuzjazm pilnie udawali. Kobiety były ubrane w czerwone, białe i niebieskie koszulki, tak że widziane z balkonów i okien tworzyły różne figury: gwiazdy pięcioramienne, serca, litery. Między poszczególnymi częściami pochodu szły małe orkiestry grające do marszu. Kiedy pochód zbliżał się do trybuny, najbardziej znudzone twarze rozjaśniał uśmiech, jakby chciały dowieść, że cieszą się jak należy albo dokładniej, że jak należy zgadzają się. Nie szło jednak o zwykłą polityczną zgodę na komunizm, lecz o zgodę na byt jako taki. Święto Pierwszego Maja sięgało korzeniami do głębokiej studni kategorycznej zgody na byt. Niepisanym, niewypowiedzianym hasłem pochodu nie było „niech żyje komunizm!”, lecz „niech żyje życie!”. Siła i pułapka polityki komunistów polegały na tym, że sobie to hasło przywłaszczyli. Ta właśnie idiotyczna tautologia („niech żyje życie!”) przyciągała do pochodu komunistycznego również tych, którym idee komunizmu były obojętne.
Dziesięć lat później (żyła już wówczas w Ameryce) przyjaciel jej przyjaciół, pewien senator amerykański wiózł ją swym ogromnym autem. Na tylnym siedzeniu tłoczyła się czwórka dzieci. Senator zatrzymał wóz, dzieci wysiadły i pobiegły wielkim trawnikiem w stronę stadionu, na którym było sztuczne lodowisko. Senator siedział za kierownicą i patrzył z rozrzewnieniem na te cztery biegnące figurki, a potem odwrócił się do Sabiny:
– Niech Pani na nie spojrzy. – Zatoczył ręką krąg, który miał objąć stadion, trawnik i dzieci. – To nazywam szczęściem.
Za tym słowami kryła się nie tylko radość z tego, że dzieci biegną, a trawa rośnie, ale również manifestacja zrozumienia wobec kobiety, która przybyła z ziemi komunizmu, gdzie, według wyobrażeń senatora, trawa nie rośnie, a dzieci nie biegają.
Ale Sabina w tej właśnie chwili wyobraziła sobie tego senatora na trybunie na placu w Pradze. To, co rysowało się na jego twarzy, było dokładnie takim samym uśmiechem, jaki komunistyczni przywódcy kierowali z wyżyn swej trybuny do uśmiechających się tak samo obywateli na dole w pochodzie.
Skąd ten senator wiedział, że dzieci oznaczają szczęście? Czy zajrzał im w głąb duszy? A może w chwili, kiedy zniknęły z jego pola widzenia, troje rzuciło się na czwarte i zaczęli się bić?
Senator miał na poparcie swego twierdzenia jeden jedyny argument: uczucie. Tam, gdzie przemawia serce, nie wypada, aby rozum zgłaszał wątpliwości. W krainie kiczu panuje dyktatura serca. Ale uczucie, które budzi kicz, musi być takie, aby mogły je podzielać masy. Dlatego kicz nie może się opierać na sytuacji wyjątkowej, ale na podstawowych obrazach, które ludzie mają wbite w świadomość: niewdzięczna córka, odtrącony ojciec, dzieci biegnące po trawniku, zdradzona ojczyzna, wspomnienie pierwszej miłości.
Kicz wyciska dwie łzy wzruszenia. Pierwsza łza mówi: jakie to piękne, dzieci biegnące po trawniku!
Druga łza mówi: jakie to piękne, wzruszyć się wraz z całą ludzkością dziećmi biegnącymi po trawniku!
Dopiero ta druga łza robi z kiczu kicz.
Braterstwo wszystkich ludzi świata można zbudować wyłącznie na kiczu.
Nikt tego nie wie lepiej niż politycy. Kiedy znajdą się w pobliżu aparatu fotograficznego, zaraz łapią najbliższe dziecko, aby je podnieść do góry i całować w policzki. Kicz jest estetycznym ideałem wszystkich polityków, wszystkich politycznych partii i ruchów.
W społeczeństwie, w którym istnieją obok siebie różne kierunki polityczne i ich wpływy się wzajemnie znoszą albo ograniczają, możemy jeszcze jako tako uciec przed inkwizycja kiczu. Jednostka może uchronić swa osobowość, a artysta stworzyć nieoczekiwane dzieła. Ale tam, gdzie pełną władzę ma jeden jedyny ruch polityczny, znajdujemy się natychmiast w krainie kiczu totalnego.
Jeżeli mówię totalnego, oznacza to, że wszystko, co narusza kicz, jest eliminowane z życia: każdy przejaw indywidualizmu (dlatego, że każda odrębność jest plunięciem w twarz uśmiechającemu się braterstwu), każda wątpliwość (dlatego, że kto zaczyna wątpić w drobiazgi, musi skończyć na zwątpieniu w życie jako takie), ironia (dlatego, że w krainie kiczu wszystko należy traktować ze śmiertelną powagą), ale i matka, która porzuciła rodzinę albo mężczyzna, który woli mężczyzn od kobiet i zagraża świętemu przykazaniu kochajcie się i rozmnażajcie się.
Читать дальше