Tomasz poszedł do krematorium, żeby wziąć udział w pogrzebie sławnego, wyrzuconego z uniwersytetu i z Akademii Nauk biologa. Na klepsydrze nie można było umieścić informacji o godzinie pogrzebu, aby obrządek nie przemienił się w demonstrację i dopiero w ostatniej chwili żywi dowiedzieli się, że nieboszczyk zostanie spalony o wpół do siódmej rano.
Po wejściu do sali krematorium Tomasz nie mógł zrozumieć, co tu się dzieje: pomieszczenie było oświetlone jak atelier filmowe. Rozglądał się ze zdziwieniem zauważył, że w trzech miejscach zainstalowano kamery telewizyjne. Nie. to nie była telewizja, to była policja, która filmowała pogrzeb, aby móc potem przestudiować, kto wziął w nim udział. Stary kolega zmarłego naukowca, wciąż jeszcze członek Akademii Nauk, miał odwagę przemówić nad trumną. Nie spodziewał się, że stanie się tego dnia aktorem filmowym.
Kiedy obrządek zakończył się i wszyscy podali już rękę rodzinie zmarłego, Tomasz dostrzegł w kacie sali grupkę mężczyzn, a wśród nich wysokiego, zgarbionego redaktora. Znów poczuł tęsknotę do tych ludzi, którzy nie boją się niczego i są złączeni wielką przyjaźnią. Podszedł do nich. Uśmiechnął się, chciał się przywitać, ale zgarbiony mężczyzna szepnął:
– Uwaga, panie doktorze, niech pan się lepiej nie zbliża.
Zdanie było dziwne. Mógł je sobie wyjaśnić jako szczere, przyjacielskie ostrzeżenie („niech pan uważa, filmują nas, jeśli będzie pan z nami rozmawiał, może pan mieć jedno dodatkowe przesłuchanie”), ale mogło być zrozumiane ironicznie („skoro nie miał pan dość odwagi, by podpisać petycję, niech pan będzie konsekwentny i nie zadaje się z nami”). Którekolwiek z tych znaczeń było prawdziwe, Tomasz usłuchał i oddalił się. Miał wrażenie, że piękna nieznajoma na peronie wsiadła do sleepingu dalekobieżnego pociągu i w momencie, kiedy chciał jej wyrazić swój podziw, położyła palec na ustach i nie pozwoliła mu mówić.
Tego samego dnia po południu miał jeszcze jedno ciekawe spotkanie. Mył witrynę dużego sklepu z obuwiem, a obok niego zatrzymał się młody mężczyzna. Nachylił się ku wystawie i oglądał ceny.
– Podrożało – powiedział Tomasz, nie przestając swą wycieraczką ściągać z szyby strumyczków wody.
Mężczyzna obejrzał się na niego. Był to jego kolega ze szpitala, ten, którego oznaczyłem literą S., ten, który kiedyś gorszył się z uśmiechem, że Tomasz podpisał swe samokrytyczne oświadczenie. Tomasza ucieszyło to spotkanie (z prostej naiwnej radości, jaką nam sprawiają nieoczekiwane wydarzenia), ale zauważył w spojrzeniu kolegi (w tej pierwszej sekundzie, w której S. nie zdążył się jeszcze opanować) nieprzyjemne zaskoczenie.
– Jak się masz? – spytał go S.
Zanim jeszcze zdążył odpowiedzieć, wyczuł, że S. wstydzi się swego pytania. Oczywiście, brzmiało głupio, kiedy lekarz, który może pracować, pyta: „Jak się masz?” lekarza, który myje wystawy sklepowe. Żeby go ośmielić, Tomasz odpowiedział możliwie najweselej:
– Mam się świetnie! – ale od razu poczuł, że to „świetnie” brzmi wbrew jego woli (i właśnie dlatego, że starał się to wypowiedzieć wesoło) jak cierpka ironia.
Dlatego szybko dodał:
– Co tam nowego w szpitalu? S. odpowiedział:
– Nic. Wszystko idzie normalnie.
I ta odpowiedź, mimo, że chciała być jak najbardziej neutralna, była całkiem nie na miejscu, obydwaj to wiedzieli i wiedzieli, że to wiedzą: co znaczy, że wszystko idzie normalnie w czasach, gdy jeden z nich myje wystawy?
– A ordynator? – spytał Tomasz.
– To się z nim nie widujesz? – zapytał S.
– Nie – odpowiedział Tomasz.
To prawda, odkąd odszedł ze szpitala, nigdy się z ordynatorem nie widział, mimo że wspaniale im się ze sobą pracowało i uważali się nawet za przyjaciół. Choć robił, co mógł, „nie”, które wypowiedział miało w sobie coś smutnego i Tomasz wyczuł, że S. jest na siebie zły, że wypsnęło mu się to pytanie, ponieważ on, S., podobnie jak ordynator nigdy nie przyszedł zapytać Tomasza, jak mu się powodzi i czy czegoś nie potrzebuje.
Rozmowa pomiędzy dwoma kolegami stała się niemożliwa, choć obydwaj, a Tomasz szczególnie, tego żałowali. Nie gniewał się na swych kolegów, że o nim zapomnieli. Chętnie by to temu młodemu człowiekowi wyjaśnił. Chciał mu powiedzieć: „Nie wstydź się! To normalne i w absolutnym porządku, że nie utrzymujecie ze mną stosunków! Nie miej z tego powodu kompleksów! Cieszę się, że cię widzę”. Ale bał się również to powiedzieć, ponieważ wszystko, co dotychczas powiedział, brzmiało inaczej, niż chciał i również to szczere zdanie jego kolega przyjąłby jak gryzącą ironię.
– Nie gniewaj się – powiedział wreszcie S. – Strasznie się spieszę – i podał mu rękę. – Zadzwonię do ciebie.
Kiedy jego koledzy wówczas pogardzali nim z powodu jego domniemanego tchórzostwa, wszyscy uśmiechali się do niego. Teraz, kiedy już nie mogą nim pogardzać, kiedy nawet są zmuszeni go szanować, unikają go.
Zresztą również i dawni pacjenci już go nie zapraszali i nie witali szampanem. Sytuacja zdeklasowanych intelektualistów przestała być czymś wyjątkowym; stała się trwałym i niemiłym elementem rzeczywistości.
Przyszedł do domu i położył się wcześniej niż zwykle. Mniej więcej po godzinie obudził go ból żołądka. To były jego stare dolegliwości, które zawsze zjawiały się w momentach depresji. Otworzył apteczkę i zaklął. Nie było tam żadnego lekarstwa. Zapomniał się o nie postarać. Starał się zlikwidować atak siłą woli i prawie mu się to udało, ale nie mógł zasnąć. Kiedy Teresa wróciła do domu o wpół do drugiej, miał chęć z nią pogadać. Opowiadał jej o pogrzebie i o tym, jak redaktor nie chciał z nim rozmawiać i o spotkaniu z kolega S.
– Praga zrobiła się paskudna – powiedziała Teresa.
– To prawda – powiedział Tomasz.
Po małej pauzie Teresa powiedziała cicho:
– Najlepiej by było wynieść się stąd.
– Tak – powiedział Tomasz. – Ale nie ma dokąd.
Siedział na łóżku, a ona przysiadła obok niego i objęła go wpół.
– Na wieś – powiedziała.
– Na wieś? – zdziwił się.
– Tam bylibyśmy sami. Tam byś nie spotkał ani redaktora, ani swych byłych kolegów. Tam są inni ludzie, no i przyroda, która została taka sama jak przedtem.
Tomasz znów poczuł w tym momencie lekki ból żołądka, wydawał się sam sobie stary i miał wrażenie, że nie pragnie niczego oprócz odrobiny spokoju.
– Może masz rację – powiedział z trudem; przy bólu trudno mu było oddychać. Teresa ciągnęła:
– Mielibyśmy tam domek z małym ogródkiem i Karenin by się przynajmniej porządnie wylatał.
– Tak – powiedział Tomasz.
Potem wyobraził sobie, jakby to było, gdyby naprawdę pojechali na wieś. Na wsi nie mógłby mieć co tydzień nowej kochanki. Jego erotyczne przygody musiałyby się skończyć.
Tylko że na wsi byś się ze mną nudził – powiedziała Teresa, jakby czytając jego myśli.
Ból znowu narastał. Nie mógł mówić. Przyszło mu do głowy, że jego gonitwa za kobietami była także jakimś „es muss sein!”, imperatywem, który czynił z niego niewolnika. Pragnął wakacji. Ale zupełnych wakacji, a więc pozbycia się wszystkich imperatywów, wszystkich „es muss sein!”. Skoro mógł odpocząć (i to na zawsze) od stołu operacyjnego, dlaczego by nie miał odejść od operacyjnego stołu świata, na którym imaginacyjnym skalpelem otwierał szkatułkę, w której kobiety ukrywały jedną milionową nienaśladowalnego?
Читать дальше