– Ci z was, którzy nigdy nie odwiedzili tego pięknego rejonu naszego kraju, powinni wiedzieć, że do Kilcarney nie dotarły nowinki współczesnego świata. Nie ma tam na przykład wibratorów. – Widownia zachichotała. – To prawda. Księża kazali je wszystkie usunąć. Ponieważ dziewczętom z Kilcarney szczerbiły się od nich zęby.
Na widowni rozległy się śmiechy, w których zabrzmiało lekkie zdenerwowanie, gdy Eamon zszedł z małej scenki i powoli ruszył w naszą stronę.
– Nie chcę przez to, broń Boże, powiedzieć, że dziewczęta z Kilcamey są głupie – kontynuował. – Ale dlaczego myją zawsze głowy w zlewie swojej matki? Ponieważ tam zawsze myje się warzywa.
Śmiech był coraz głośniejszy. Nikt z widowni – typowej zbieraniny znudzonych i ciekawskich, spragnionych kilku godzin darmowej rozrywki – nie widział wcześniej Eamona Fisha. Teraz jednak uznali, że jest nieszkodliwy. I w tym momencie zwrócił się przeciwko nim.
– Właściwie wszystko to zmyślam – oświadczył. – To zwyczajne bzdury. Dziewczyny z Kilcamey osiągają najlepsze wyniki egzaminów w całej zachodniej Europie. Przeciętna dziewczyna z Kilcamey ma więcej piątek niż przeciętny Anglik tatuaży. To nieprawda, że jedyna różnica między komarem a dziewczyną z Kilcamey polega na tym, że komar przestaje cię ssać, kiedy pacniesz go w głowę. To nieprawda, że dziewczyny z Kilcamey mają tylko piętnaście minut przerwy na lunch, ponieważ gdyby była dłuższa, trzeba by je od nowa wszystkiego uczyć. To nieprawda, że tym, co mają ze sobą wspólnego dziewczyna z Kilcamey oraz butelka guinnessa jest fakt, że obie są puste od szyjki w górę. Żadna z tych rzeczy nie odpowiada prawdzie.
Eamon westchnął, przejechał dłonią po gęstych czarnych włosach i usiadł na skraju sceny.
– Prawdą jest za to, że nawet w naszej epoce wcinania muesli, lektury „Guardiana” i politycznej poprawności, najwyraźniej potrzebujemy kogoś, kogo moglibyśmy nienawidzić. Kiedyś był to tłusty Irlandczyk i jędzowata teściowa. Teraz są to blondynki. Dziewczęta z Essex. Dziewczęta z Kilcamey.
Potrząsnął sennie głową.
– W głębi duszy wiemy teraz wszyscy, że położenie geograficzne i kolor włosów nie mają żadnego cholernego wpływu na zachowania seksualne ani inteligencję. Dlaczegóż więc potrzebujemy grupy ludzi, z których moglibyśmy się natrząsać? Jaką fundamentalną potrzebę naszych żałosnych duszyczek ma to zaspokoić? Kiedy śmiejemy się z blondynki z Kilcamey w hrabstwie Essex, która po miłosnym akcie gasi światło, zamykając drzwi samochodu, co nas tak w tym rajcuje?
To był dopiero program pilotażowy, ale widziałem, że Eamon da sobie radę. Po wydłubaniu z uszu wyschniętego wosku przełamał barierę tremy i szybko uczył się, jak być sobą na oczach pięciu obserwujących go kamer. Facet był ekstra. Bardziej obawiałem się o publiczność w studiu.
Widzowie, którzy przybyli tu w nadziei, że ich rozśmieszy, odkryli nagle, że muszą bronić swoich uprzedzeń. Czuli się oszukani, czuli się podle. To był problem, z którym mieliśmy borykać się po każdym programie Eamona. I według mnie rozwiązać go mogliśmy tylko w jeden sposób: upijając ich.
Na naszym pierwszym zebraniu po programie pilotażowym powiedziałem asystentce, żeby otworzyła kilka butelek i puszek i podała je publiczności, która czekała w kolejce na wejście do studia. Wszyscy spojrzeli na mnie, jakbym był geniuszem.
To właśnie kocham w telewizji. Proponujesz, żeby otworzyć kilka puszek piwa, a oni zachowują się tak, jakbyś skończył właśnie malować Kaplicę Sykstyńską.
* * *
– Więc to jest lepsza robota od poprzedniej, ale płacą ci mniej pieniędzy – podsumował mój ojciec. – Jak to sobie wykalkulowali?
– Nie pracuję przez cały tydzień – wyjaśniłem mu ponownie.
Staliśmy w ogródku na tyłach domu, teoretycznie grając w piłkę z Patem. Mój syn zrejterował jednak pod samo ogrodzenie ze swoim świetlnym mieczem i marzeniami o pokonaniu między galaktycznego zła, w związku z czym piłkę kopałem ja oraz dwoje emerytów skąpanych w jesiennym słońcu.
Robiło się zimno, lecz nie chcieliśmy wracać do środka. Kończył się wrzesień. Wiedziałem, że w tym roku niewiele już czeka nas takich niedzielnych popołudni.
– Jeśli to naprawdę lepsza robota, powinni kopsnąć ci więcej szmalu – stwierdził mój ojciec, międzynarodowy biznesmen, posyłając lekkie boczne podanie swojej żonie. – Wszystkie te telewizyjne stacje są nieźle nadziane.
– Nie te, dla których pracuje Harry – odezwała się lojalnie mama, zatrzymując piłkę pod kapciem.
– Biorę udział w kilku nasiadówkach i jestem tam, kiedy kręcą program – powiedziałem. – I to wszystko. Nie jestem w redakcji codziennie, każdego dnia. Nie poświęcam dla nich całego życia. Zachodzę tam po prostu dwa razy w tygodniu, udaję ważniaka, wydaję wszystkim polecenia i podrzucam im wspaniałe pomysły. A potem wracam do domu.
– Do Pata – dodała mama, kopiąc do mnie piłkę. – Do twojego wnuka.
– Wiem, jak ma na imię mój wnuk – mruknął z irytacją stary.
– Niektórzy ludzie produkują całą masę programów – wyjaśniłem. – Ja będę robił tylko ten jeden. Wszystko sobie przemyślałem. Da mi to mniej forsy, niż mieliśmy wcześniej, ale mnie i tak starczy.
– Dzięki temu będzie mógł spłacić rachunki i jednocześnie być razem z Patem, kiedy mały wróci ze szkoły – stwierdziła mama.
Tato nadal nie był przekonany.
Chciał dla mnie wszystkiego, co ma do zaoferowania życie – kariery i dzieci, rodziny i wysokich zarobków, ogniska domowego i solidnej książeczki czekowej. Chciał, żebym miał to wszystko. Ale nikomu się to jeszcze nie udało.
– Bobby Charlton! – zawołał, odbijając stopą plastikową piłkę, która potoczyła się pomiędzy różane krzaki. – Cholera! – zaklął. – Zaraz ją przyniosę.
Mama i ja patrzyliśmy, jak podchodzi pod ogrodzenie, żeby odzyskać piłkę. Wykorzystał tę okazję, żeby objąć ramieniem Pata i zapytać, co robi. Pat odpowiedział mu z ożywieniem, odwracając swoją okrągłą gładką twarz do dziadka, a mój stary uśmiechnął się do niego z bezgraniczną czułością.
– Dobrze się czuje? – zapytałem mamę. – Parę dni temu miał zabawny epizod w parku.
– Nie mógł złapać oddechu? – zapytała, nie odrywając od niego wzroku. Nie wydawała się wcale zaskoczona.
– Owszem – odparłem. – Nie mógł złapać oddechu.
– Próbuję zaciągnąć go do lekarza – oznajmiła. – Do łapiducha, jak ich nazywa twój tato.
Uśmiechnęliśmy się do siebie w zapadającym mroku.
– Jest chyba ostatnią osobą, która nazywa lekarzy łapiduchami – stwierdziłem.
– „Nie wybieram się do żadnego łapiducha” – powiedziała, całkiem dobrze przedrzeźniając gniewny, pewny siebie ton, jaki czasem przybierał ojciec. – „Nie chcę, żeby pochlastał mnie jakiś konował”.
Roześmieliśmy się oboje. Kochaliśmy tę jego staroświecką nieufność, jaką żywił wobec każdego, kto posiadał jakąkolwiek władzę, od kierującego ruchem na skrzyżowaniu stójkowego po najbardziej szanowanych przedstawicieli profesji medycznej. Ojciec wydawał się w ogóle nie zmieniać i to dodawało nam otuchy, chociaż obawialiśmy się, że to może być tylko złudzeniem.
Po chwili wrócił do nas razem z piłką i wnukiem i zapytał, co nas tak rozbawiło.
– Ty – odparła mama, biorąc go pod rękę, i wszyscy weszliśmy z powrotem do domu.
Nie chciałem mieć w życiu wszystkiego. Pragnąłem tylko, by dano mi jeszcze jedną szansę. Jeszcze jedną szansę na harmonijny żywot, żywot bez potłuczonych skorup i poszczerbionych krawędzi. Jeszcze jedną szansę na zdobycie szczęścia.
Читать дальше