– Na chińskiego pazia.
– Na chińskiego pazia? No tak, Cyd Charisse. Znam ją. Była chyba najpiękniejszą kobietą na świecie.
– Zgadza się, to ta Cyd. – Widziałem, że moja wiedza filmowa wywarła na niej wrażenie. – Moja matka uwielbiała te wszystkie stare filmy z MGM – dodała.
Wyobraziłem sobie przez chwilę, jak w wieku dziesięciu lat siedzi przed telewizorem w jakimś małym mieszkanku. Klimatyzacja zasuwa na pełny regulator, a jej matka połyka łzy, podczas gdy Fred wiruje wraz z Cyd wzdłuż lewego brzegu Sekwany. Nic dziwnego, że miała takie skrzywione poglądy na wielką miłość. Nic dziwnego, że przyjechała w ślad za jakimś ćwokiem do Londynu.
– Chcesz się dowiedzieć, co dzisiaj polecamy? – zapytała.
Była naprawdę miła i miałem ochotę pogadać z nią o Houston, o musicalach MGM i o tym, co się wydarzyło między nią a facetem, z którym przyjechała do Londynu. Zamiast tego jednak wlepiłem oczy w kartę i nie odezwałem się ani słowem.
Nie chciałem, żeby któreś z nas pomyślało, że jestem po prostu kolejnym ćwokiem.
* * *
Gina odeszła, ale wszędzie czułem jej obecność. W domu pełno było płyt CD, których – wiedziałem o tym – nigdy nie będę słuchał (sentymentalna soulowa muzyka o utraconej i odnalezionej miłości), książek, których nigdy nie przeczytam (o kobietach starających się odnaleźć w świecie zaludnionym przez podłych mężczyzn), oraz ubrań, których nigdy nie włożę (przyciasna bielizna z kolekcji Marksa i Spencera).
No i Japonia. Mnóstwo książek o Japonii. Wszystkie klasyczne dzieła, które podsuwała mi do lektury – Czarny deszcz, Różowy samuraj, Bosonoga Gen, Wspomnienia z jedwabiu i słomy – oraz sfatygowany stary egzemplarz Krainy śniegu, jedynej książki, którą w końcu przeczytałem, miłosnej historii, którą jej zdaniem musiałem przeczytać, jeśli chciałem w ogóle cokolwiek zrozumieć.
Wszystkie te rzeczy należały do Giny i ściskało mi się serce za każdym razem, kiedy mój wzrok padał na jedną z nich. Musiały zniknąć.
Myśl, żeby to wszystko wyrzucić, budziła we mnie pewne opory, ale z drugiej strony ktoś, kto cię opuszcza, naprawdę powinien zabrać swoje rzeczy. Ponieważ za każdym razem, kiedy widziałem jedną z płyt Luthera Vandrossa, powieści Margaret Atwood albo książek o Hiroszimie, żal chwytał mnie za gardło. I w końcu nie mogłem tego dłużej znieść.
Oto cała Gina, myślałem – marząca o nieśmiertelnej miłości i wywalczonej z trudem niezależności, Gina, która z łatwością godziła stalowe postfeministyczne poglądy Naomi Wolf ze słodkimi głupstwami Whitney Houston. Taka właśnie była.
Zabrałem się więc do roboty, ładując wszystko, co zostawiła, do dużych plastikowych worków. Pierwszy wypełnił się bardzo szybko – czy kobieta nigdy niczego nie wyrzuca? – wróciłem więc do kuchni po całą rolkę.
Kiedy usunąłem wszystkie książki Giny, półka wyglądała niczym usta z powybijanymi zębami.
Wyrzucenie jej ubrań było łatwiejsze, ponieważ nie musiałem dokonywać selekcji. Wkrótce w jej części szafy zostały tylko kulki na mole i druciane wieszaki. Od razu poczułem się lepiej.
Spocony przebiegałem dom, usuwając wszelkie ślady jej obecności. Japońskie sztychy z okresu, kiedy mieszkała sama. Obraz, który kupiła na wakacjach w Antigui, kiedy Pat był malutki. Leżącą na skraju wanny różową golarkę. Dwa filmy z Gong Li. Zdjęcie z naszego ślubu, na którym wydawała się najpiękniejszą dziewczyną na świecie, a ja szczerzyłem zęby niczym zadowolony z siebie, dumny sukinsyn, który nie do końca wierzy we własne szczęście.
Wszystko to miało teraz wylądować w śmietniku.
Na koniec zajrzałem do kosza z brudną bielizną. Pośród należących do Pata piżam z Gwiezdnych wojen oraz moich spłowiałych kalesonków Calvina Kleina leżał stary podkoszulek, w którym Gina lubiła sypiać. Usiadłem na chwilkę na schodach, trzymając go w rękach i zastanawiając się, w czym śpi dzisiaj. A potem wrzuciłem podkoszulek do ostatniego worka.
To zdumiewające, jak szybko można usunąć z domu ślady czyjejś obecności. Tak długo trwa, zanim odciśnie się gdzieś swój ślad, tak mało czasu trzeba, by go wymazać.
Następne kilka godzin spędziłem, wyjmując wszystko z worków na śmieci i umieszczając starannie ubrania, płyty, książki, sztychy oraz inne rzeczy dokładnie tam, skąd je wziąłem.
Ponieważ tęskniłem za nią. Tęskniłem jak szalony.
I chciałem, żeby jej rzeczy były tam, gdzie je zostawiła. Żeby czekały na nią w przypadku, gdyby kiedykolwiek zechciała wrócić do domu.
Mały atak paniki w supermarkecie.
Nic poważnego, nic poważnego. Po prostu zdałem sobie nagle sprawę z niestosowności swojego zachowania, zachowania faceta, którego podstawowa komórka społeczna legła w gruzach i który mimo to ośmielał się robić zakupy u wodopoju szczęśliwej rodziny. Czułem się jak szalbierz.
Fakt, że otaczała mnie cała ta groteskowa menażeria – kobiety z tatuażami, mężczyźni z kolczykami w uszach, małe dzieci ubrane jak dorośli, dorośli ubrani jak dzieci – powinien poprawić mi humor, ale tak się nie działo.
Trząsłem się i pociłem przy kasie, pragnąc mieć to już za sobą, pragnąc się stamtąd czym prędzej wynieść. Brakowało mi powietrza i kiedy pozostająca w stanie półkatatonii nastolatka wręczyła mi resztę, miałem ochotę wrzasnąć, rozpłakać się albo zrobić jedno i drugie.
Wypadłem z supermarketu na świeże powietrze i w tym samym momencie w torbie, w której miałem obiad dla Pata, kota oraz dla siebie, urwał się uchwyt i całe zakupy wysypały się na ziemię.
Torby Giny nigdy się nie darły. Przez siedem lat robiliśmy nasze cotygodniowe zakupy w każdą sobotę i nigdy nie widziałem, żeby z załadowanej przez nią torby cokolwiek wypadło.
Ale może Gina nie kupowała tylu gotowych posiłków do podgrzania w mikrofalówce. Ważyły chyba tonę.
Puszki z żarciem dla kotów i jednominutowe dania potoczyły się pod koła wózków, pod stopy faceta, który sprzedawał „Big Issue”, oraz w stronę jezdni. Łażąc na czworakach, podniosłem pudełko, które obiecywało mi „Smak Toskanii”, i w tym samym momencie zostałem dostrzeżony.
– Harry?
To był Marty. Towarzyszyła mu dziewczyna. Siobhan.
Marty i Siobhan. Trzymali się za ręce!
Szok, którego doznałem na ich widok, usunął całe zakłopotanie wywołane drobną katastrofą z zakupami. Ale tylko na krótki moment. Zaraz potem poczułem, jak płonie mi twarz.
Minęło już trochę czasu, odkąd ich ostatnio widziałem, ale nie aż tak wiele. Byłem bez pracy od przeszło miesiąca. Mój umysł producenta nie rozpatrywał jednak rzeczywistości w kategoriach tygodni i miesięcy. Pięć programów, pomyślałem. Zrobili beze mnie pięć programów.
Wyglądali dobrze. Nawet Marty, ten mały brzydki glut. Oboje byli w ciemnych okularach i białych spodniach. Z torby Siobhan wystawała bagietka oraz butelka czegoś wytrawnego, białego i drogiego. Mógł tam się też znajdować plaster pate. I można było mieć pewność, że jej torba się nie rozerwie. Pewni siebie profesjonaliści, którzy wyskoczyli na drobne zakupy ze swojej wspaniałej, porywającej pracy, nie wyglądali na ludzi, którzy musieliby się troszczyć o uzupełnienie zapasów kociego żarcia.
– Daj, pomogę ci – powiedziała Siobhan, pochylając się, żeby podnieść puszkę wołowego Whiskas, która toczyła się w stronę rynsztoka.
Marty miał przynajmniej dość przyzwoitości, żeby czuć się trochę nieswojo, lecz Siobhan najwyraźniej ucieszyła się na mój widok, nawet jeśli dziwiło ją, że zbieram z ziemi puszki z karmą dla kota, rolki papieru toaletowego oraz foremki do mikrofalówki, zamiast prowadzić wykłady w akademii sztuki filmowej i telewizyjnej.
Читать дальше