Mieliśmy świętować.
Barry Twist wpadł na pomysł nadawania programu z piętnastominutowym opóźnieniem, co oznaczało, że mogliśmy go ponownie realizować na żywo, tyle że z krótkim poślizgiem, który zabezpieczał nas w przypadku, gdyby gospodarz albo któryś z gości dostał małpiego rozumu.
Stacja była zadowolona, ponieważ mogli teraz zawsze zdążyć wyciąć coś, co naprawdę wystraszyłoby ogłoszeniodawców, a Marty był zadowolony, ponieważ nie paraliżował go już teleprompter.
W związku z tym zabrał mnie na lunch do swojej ulubionej restauracji, urządzonej – zgodnie z najnowszą ascetyczną modą – w piwnicy, gdzie dobrze odżywieni faceci z telewizji pałaszowali autentyczne włoskie wiejskie żarcie, wpisując to w koszty.
Podobnie jak w większości innych lokali, które odwiedzaliśmy, nagie deski i białe ściany pasowały bardziej do siłowni aniżeli do restauracji, być może, żebyśmy odnieśli wrażenie, iż pobyt tam wyjdzie nam na zdrowie. Kiedy przybyliśmy tam kilka minut po drugiej – ja trochę się spóźniłem, ponieważ po wyjeździe Giny nie miał kto odebrać Pata z przedszkola i musiałem go zostawić u moich rodziców – w Knajpie panował tłok. Przy wejściu nie było nikogo.
Po chwili podeszła do nas kelnerka. To najwyraźniej nie był jej dzień. Spocona i podenerwowana, miała czerwoną plamę od wina na białym fartuszku. Bez przerwy poprawiała włosy, które były lśniące, czarne i przycięte mniej więcej tak, jak wyobrażamy sobie, że czesały się kobiety w powieściach Francisa Scotta Fitzgeralda bądź też dziewczyny w Hongkongu w latach pięćdziesiątych. Na pazia. Tak się nazywa ta fryzura. Kelnerka wysuwała do przodu dolną wargę, dmuchała w górę, i wtedy jej grzywka podfruwała wyżej.
– Czym mogę służyć? – zapytała.
– Mamy tutaj stolik – powiedział Marty.
– Oczywiście – odparła, biorąc do ręki zeszyt z rezerwacjami. – Nazwisko?
– Marty Mann – rzekł z tym specyficznym naciskiem, który wskazywał, iż oczekuje, że teraz go rozpozna i praktycznie zemdleje z wrażenia. Ale Marty nic dla niej nie znaczył. Była Amerykanką.
– Przykro mi – oświadczyła, zajrzawszy do zeszytu. – Nie widzę pańskiego nazwiska na liście, proszę pana.
A potem się uśmiechnęła. Miała wspaniały uśmiech – szeroki, biały i otwarty. Jeden z tych uśmiechów, od których od razu robi się jaśniej.
– Niech mi pani wierzy – zapewnił Marty. – Mamy stolik.
– Nie tutaj.
Zamknęła zeszyt i chciała odejść.
Marty zatarasował jej drogę. Trochę ją to wkurzyło. Wysunęła do przodu dolną wargę i dmuchnęła sobie we włosy.
– Przepraszam pana – powiedziała.
Była wysoka i chuda, z nogami tancerki i szeroko osadzonymi piwnymi oczyma. Przystojna, ale już nie taka młoda. Może kilka lat starsza ode mnie. Większość kelnerek, pracujących w tej podobnej do siłowni restauracji, to były młode ekstra laski, które najwyraźniej miały nadzieję, że czeka je w życiu coś lepszego. Ona na pewno ich nie przypominała.
Spoglądając na Marty’ego, pomasowała się po krzyżu, tak jakby od dłuższego czasu jej doskwierał.
– Wie pani, jaką jestem ważną osobą? – zapytał ją Marty.
– Wie pan, jaka jestem zajęta? – odpaliła.
– Może i nie ma nas na liście – oznajmił bardzo powoli, jakby mówił do kogoś, komu właśnie usunięto płat mózgu – ale któryś z moich ludzi zadzwonił do Paula… tak się chyba nazywa wasz szef? Zna pani Paula?
– Jasne – odparła beznamiętnym tonem. – Znam Paula.
– Paul powiedział, że możemy przyjść. Że zawsze możemy.
– Naprawdę się cieszę, że pan i Paul tak świetnie się rozumiecie. Ale jeśli nie mam wolnego stolika, to nie mogę pana przy nim posadzić, prawda? Jeszcze raz przepraszam.
Tym razem od nas odeszła.
– To się robi kurewsko głupie – stwierdził Marty.
Na szczęście dostrzegł nas Paul i ruszył przez zatłoczoną restaurację, żeby powitać swego słynnego gościa.
– Miło mi pana widzieć, panie Mann – oświadczył. – Czy są jakieś problemy?
– Najwyraźniej nie ma stolika.
– Och, dla pana zawsze mamy stolik, panie Mann. – Na opalonej twarzy Paula rozkwitł śródziemnomorski uśmiech. Też był wspaniały. Ale kompletnie różnił się od jej uśmiechu. – Tędy, proszę.
Weszliśmy do środka, gdzie powitały nas rozdziawione gęby, pomruki oraz głupie uśmiechy – normalna reakcja, jaką budził w miejscach publicznych Marty. Paul strzelił palcami i z kuchni przyniesiono stolik. Szybko pojawił się na nim obrus, sztućce, talerzyki, deska z prostym wiejskim chlebem oraz srebrna czarka z oliwą. Przy naszym boku stanęła kelnerka. Ta sama.
– Ponownie witam – oznajmiła.
– Niech mi pani powie – zagadnął ją Marty – co się stało z tym pozytywnym starym stereotypem amerykańskiej kelnerki? Tej, która obsługuje człowieka z uśmiechem?
– Ma dzisiaj dzień wolny – odparła. – Przyniosę panom kartę.
– Nie potrzebuję karty – stwierdził Marty – ponieważ wiem już, co zamówię.
– Mimo to przyniosę. Dla pańskiego przyjaciela. Mamy dzisiaj kilka interesujących specjalności.
– Czy mamy zacząć tę rozmowę jeszcze raz, kiedy założy pani swój aparat słuchowy? – zapytał Marty. – Niech pani przygląda się moim wargom. Jemy tutaj bez przerwy. Nie potrzebujemy menu.
– Daj jej spokój, Marty – odezwałem się.
– No właśnie – potwierdziła i po raz pierwszy na mnie spojrzała. – Daj mi spokój, Marty.
– Ja zjem takie kręcone spaghetti z czerwoną masą. On to samo – powiedział.
– Kręcone spaghetti. – Zapisała to w swoim małym notesiku. – Czerwona masa. Rozumiem.
– I przynieś nam butelkę szampana – dodał Marty, klepiąc kelnerkę po tylnej części ciała. – Bądź grzeczną dziewczynką.
– Zabieraj swoje spocone łapsko z mojego tyłka, zanim złamię ci rękę – syknęła. – Bądź grzecznym chłopcem.
– Po prostu przynieś nam szampana, dobrze? – odparł Marty, cofając szybko rękę.
Kelnerka odeszła.
– Chryste, powinniśmy zamówić coś na wynos – mruknął. – Albo przyjść trochę wcześniej.
– Przepraszam za spóźnienie – powiedziałem. – Korki…
– Nieważne – machnął ręką.
– Cieszę się, że zgodziłeś się na piętnastominutowy poślizg – oznajmiłem. – Zaręczam ci, że nie odbije się to na jakości programu.
– To tylko jedna ze zmian, których dokonujemy – odparł. – Dlatego właśnie chciałem z tobą pogadać.
Dopiero teraz zauważyłem, że Marty jest podenerwowany. Miał zestaw ćwiczeń oddechowych, których celem było zamaskowanie trzęsawki, lecz w tym momencie wyraźnie nie działały. I chyba jednak nie spotkaliśmy się, żeby świętować.
– Chcę również, żeby Siobhan zajęła się w większym stopniu zapraszaniem gości – zakomunikował. – Chcę, żeby co tydzień stała na galerii. I żeby brała na siebie wszystkie kontakty ze stacją.
Przez chwilę się nad tym zastanawiałem. Kelnerka przyniosła nam szampana i nalała do dwóch kieliszków. Marty pociągnął długi łyk i wbił wzrok w kieliszek. Jego wargi rozchyliły się i wydał z siebie bezgłośne beknięcie.
– Przepraszam – mruknął.
Nie ruszyłem swojego kieliszka ze stolika.
– Ale wszystkie te rzeczy… należą do obowiązków producenta – stwierdziłem, uśmiechając się z przymusem. – To moja robota.
– Cóż, na tym właśnie polegają zmiany, które pragnę wprowadzić.
– Poczekaj chwilę. Nie dostanę nowego kontraktu? Marty rozłożył ręce, jakby chciał powiedzieć: cóż mogę na to poradzić? Ten świat jest taki porąbany!
Читать дальше