Podziękowałam mu i zabrałam Katie do samochodu, który został na parkingu. W aucie siedziała cicho, jakby oniemiała. W trakcie dwugodzinnej podróży zasnęła i widocznie coś jej się śniło, bo kwiliła cicho przez sen. Zdejmowałam wtedy jedną rękę z kierownicy i gładziłam ją po głowie, żeby się uspokoiła.
Katie obudziła się, kiedy zjeżdżałyśmy już z autostrady w Lancaster. Odwróciła twarz do okna i przycisnąwszy czoło do szyby, powiedziała:
– Powiedz, proszę, panu Callahanowi, że odrzuciłam jego propozycję.
Wygłosiłam ostatnie zdanie mowy, którą przygotowałam sobie na rozpoczęcie procesu i wykonałam teatralny ukłon. Rozległy się oklaski; obejrzałam się, spłoszona.
– Doskonałe. Bezpośrednie i nie do odparcia – ocenił Coop, wynurzając się z cienia pod ścianą obory. – Ale z taką ławą przysięgłych nie będzie lekko. – Skinął w kierunku niemrawych krów stojących w zagrodach.
Poczułam, jak na policzki biją mi rumieńce.
– Nie powinieneś być teraz gdzie indziej? – zapytałam.
Coop objął mnie, splótł palce na moich plecach, na wysokości talii.
– Zapewniam cię, że powinienem być teraz dokładnie tam, gdzie jestem.
Wparłam dłonie w jego pierś, odepchnęłam się lekko.
– Ja mówię poważnie. Mam jutro rozprawę. Marne ze mnie dziś towarzystwo.
– Będę twoją publicznością.
– Będziesz mi zawracał głowę. Coop błysnął zębami w uśmiechu.
– Gdybyś jeszcze powiedziała „w głowie”… Ale i tak to była najmilsza rzecz, jaką od ciebie usłyszałem.
Z ciężkim westchnieniem wróciłam do mleczarni, gdzie zielonym blaskiem jarzył się ekran mojego komputera.
– Może idź sobie do domu? Sara poczęstuje cię plackiem.
– Mam przegapić taką rozrywkę? – Coop oparł się o chłodziarko – mieszarkę. – Za nic. Nie przeszkadzaj sobie. Rób dalej to, co chciałaś zrobić, zanim przyszedłem.
Rzuciłam mu chłodne spojrzenie i usiadłam z powrotem na skrzynce na mleko, która służyła mi tutaj za krzesło. Zaczęłam przeglądać listę świadków na jutrzejszą rozprawę, ale po chwili przetarłam oczy i wyłączyłam komputer.
– Przecież nic nie powiedziałem – zaprotestował Coop.
– Nie musiałeś. – Wstałam, podałam mu ramię. – Przejdziemy się?
Ruszyliśmy przed siebie leniwym krokiem, kierując się w stronę sadu w północnej części farmy Fisherów, pełnego jabłoni stojących w powyginanych pozach niczym wiedźmy – artretyczki na sabacie. Owiał nas aromat jesiennych jabłek, przejrzysty, słodki niczym karmel.
– Wieczorem ostatniego dnia przed rozprawą Stephen smażył sobie zawsze stek – powiedziałam w zamyśleniu. – Mawiał, że jest coś pierwotnego w pożeraniu świeżego mięsa.
– A prawnicy się dziwią, dlaczego mówią na nich „rekiny” – zaśmiał się Coop. – A ty? Też robiłaś sobie stek?
– Nie. Przebierałam się w piżamę, puszczałam sobie Arethę Fraklin i śpiewałam z playbacku.
– Poważnie?
Odrzuciłam głowę w tył, a moje gardło zawibrowało nutami:
– R – E – S – P – E – C – T!
– Ćwiczysz poczucie własnej wartości?
– E, nie – mruknęłam. – Lubię Arethę i tyle. Naprawdę ją lubię. Coop ścisnął mnie za ramię.
– Gdybyś chciała, mogę pośpiewać ci chórki.
– Boże… Całe życie czekałam na takiego faceta jak ty. Odwrócił mnie ku sobie i musnął ustami moje wargi.
– Żywię szczerą nadzieję, że to prawda – oznajmił. – Powiedz mi, gdzie się podziejesz, jak będzie już po wszystkim?
– Wiesz co… – Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Sama zresztą unikałam go jak ognia, starając się nie pamiętać, że kiedy los postawił mnie na drodze Katie Fisher, która, tak się złożyło, potrzebowała pomocy adwokata, uciekłam właśnie z domu i nie wiedziałam, dokąd zmierzam. – Mogę chyba wrócić do Filadelfii. Albo zostanę u Ledy.
– A ja? Uśmiechnęłam się.
– A ty też możesz zostać u Ledy.
Ale Coop mówił w tej chwili całkiem poważnie.
– Wiesz, o co mi chodzi, Ellie. Nie chcesz wprowadzić się do mnie?
Momentalnie poczułam, jak świat zaczyna robić się ciasny.
– Nie wiem – odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.
Coop schował ręce do kieszeni; widziałam, jak ze sobą walczy, jak powstrzymuje się od przypomnienia mi pogardliwym tonem o tym, co kiedyś mu zrobiłam. Chciałam go dotknąć, poprosić, żeby on dotknął mnie, ale nie mogłam się na to zdobyć. W przeszłości – sto lat temu – stanęliśmy już kiedyś nad tą przepaścią. Spoglądając w nią teraz, widziałam pod stopami tę samą otchłań oraz identycznie strome urwisko. Zaparło mi dech w piersiach, tak samo jak wtedy.
Ale tym razem nie byliśmy już tacy młodzi. Ja nie zamierzałam go okłamywać, a on nie zostawiłby mnie i nie odszedł. Zerwałam z gałęzi jabłko i wyciągnęłam do niego rękę.
– To ma być gałązka oliwna czy po prostu masz biblijny nastrój?
– To zależy – odparłam – czy będziemy powtarzać psalmy czy ćwiczyć składanie ofiar.
Jeden jego cudowny uśmiech wystarczył, aby powróciła zgoda.
– Przyszła mi na myśl raczej Księga Liczb. Wiesz, płodzenie potomstwa i tak dalej. – Wziął mnie za rękę, splatając palce z moimi, usiadł w miękkiej trawie i pociągnął mnie za sobą, na siebie. Ujął w dłonie moją twarz i całował, aż poczułam, że nie mam już w głowie nic, ani jednej myśli, a co dopiero mówić o obronie na jutrzejszy proces. Tak. To było poczucie bezpieczeństwa. To było coś dobrze mi znanego.
– Ellie – szepnął Coop, choć może tylko w mojej wyobraźni. – Nie musisz się spieszyć.
– No dobrze – oświadczyłam oficjalnym tonem, parodiując oskarżyciela najlepiej jak umiałam. – Jeśli pozwolisz mi zdjąć to wiadro z haka, dostaniesz dwa do pięciu. Jabłek, ma się rozumieć.
Nugget wstrząsnął ciężkim łbem i tupnął na mnie kopytem z zaciekłością godną oburzonego adwokata odrzucającego marne warunki ugody.
– W takim razie idziemy do sądu – westchnęłam, wślizgując się do boksu. Konisko trąciło mnie nosem, a ja rzuciłam mu krzywe spojrzenie. – Widzę, że ten ośli upór to u was rodzinne – mruknęłam.
W odpowiedzi bydlątko uszczypnęło mnie zębami w ramię. Z krzykiem rzuciłam wiadro na ziemię i tyłem wyszłam ze stajni.
– Dobra – powiedziałam. – Sam sobie przynieś wody, jak jesteś taki cwany. – Odwróciłam się na pięcie i już chciałam wyjść ze stajni, ale zatrzymał mnie cichy odgłos, jakby miauczenie małe go kotka, dobiegający skądś z góry. – Kto tam? – zawołałam.
Odpowiedziała mi cisza, więc weszłam po drabinie na stryszek, gdzie przechowywano bele siana i ziarno dla zwierząt. W kącie, pod ścianą, siedziała Sara, zalewając się łzami, zasłaniając twarz fartuchem, żeby nie było jej słychać.
– Hej. – Delikatnie dotknęłam jej ramienia.
Drgnęła, wystraszona i pospiesznie zaczęła wycierać twarz.
– Ach, Ellie! Siedzę tutaj, bo musiałam… musiałam…
– …porządnie się wypłakać. Wszystko w porządku, Saro. Rozumiem.
– Nie. – Matka Katie pociągnęła nosem. – Muszę wracać do domu. Niedługo Aaron wróci na obiad.
Zmusiłam ją, żeby spojrzała mi w oczy.
– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ją obronić, wiesz o tym.
Sara odwróciła się, wyglądając przez okienko na pola, porządnie podzielone na symetryczne prostokąty.
– Źle zrobiłam, że wysłałam ją do Jacoba… Aaron miał rację, od samego początku miał rację.
– Nie mogłaś w żaden sposób przewidzieć, że Katie pozna jakiegoś młodego Anglika i zajdzie z nim w ciążę.
Читать дальше