Po tej konfrontacji z Sarą przebrałam się w szorty i koszulkę z krótkim rękawem. Niedługo potem na górę przyszła Katie; chciała się położyć i odpocząć. Z miejsca się zorientowałam, że jest to w tym domu wydarzenie bez precedensu. Żeby mogła pobyć sama, wybrałam się na spacer. Po drodze przystanęłam w kuchni i poinformowałam Sarę, która już zabrała się do przygotowywania kolacji, że idę obejrzeć farmę i okolicę.
Nie sądzę, żeby dotarło do niej choć jedno moje słowo. Stanęła jak wryta i wodziła tylko wzrokiem po moich rękach i łydkach, jakbym była goła. Coś mi mówiło, że tak właśnie mnie widzi. W końcu spłonęła rumieńcem i odwróciła się, jak pchnięta sprężyną, z powrotem do kuchennego blatu.
– Tak, tak – bąknęła. – Idź, idź.
Obeszłam grządkę z malinami, która zaczynała się za silosem z paszą i ciągnęła dalej, w stronę pól. Pozwoliłam sobie zajrzeć do obory, gdzie zobaczyłam krowy stojące na łańcuchach przy do jarkach, patrzące na mnie leniwym wzrokiem. Ostrożnie przesunęłam palcem po lśniącej taśmie policyjnej zabezpieczającej miejsce przestępstwa, rozglądając się w poszukiwaniu wskazówek. Po wyjściu z obory włóczyłam się tu i ówdzie, aż wreszcie trafiłam nad strumień i tam już zostałam.
Kiedy w dzieciństwie przyjeżdżałam do ciotki Ledy i wuja Franka, nad ich strumykiem potrafiłam tkwić godzinami. Leżałam na brzuchu, obserwując, jak wodne insekty ślizgają się po powierzchni nurtu, a ważki plotkują w najlepsze, wisząc nieruchomo w powietrzu. Zanurzałam jeden palec i przyglądałam się, jak woda rozdziela się na dwie strużki, żeby go ominąć, a dalej zlać znów gładko w jedną całość. Czas rozciągał się, jakby był z gumy; wydawało mi się, że niedawno tutaj przyszłam; aż nagle zapadał zmierzch.
Strumień na farmie Fisherów był węższy niż ten, który oglądałam co roku, dorastając. W górze jego biegu znajdował się próg z mikroskopijnym wodospadem. Dno w tym miejscu było zasłane tak grubą warstwą plechy i źdźbeł siana, że aż grząskie – widomy znak, że tu bawiły się dzieci Fisherów. Na drugim końcu, w dole biegu, strumień rozlewał się, tworząc naturalny staw ocieniony konarami wierzb i dębów.
Wzięłam w palce rozwidloną gałązkę i uniosłam ją ponad nurtem, jakby za pomocą różdżki można było znaleźć źródło pomysłów na poprowadzenie obrony mojej klientki. Cóż, nawet gdybym na nic nie wpadła, zawsze mogę próbować dowieść, że Katie jest lunatyczką – w końcu sama mi się przyznała, że nie pamięta, co się działo od momentu, gdy zasnęła, do momentu, gdy się obudziła.
Była to modna i w ostatnich latach całkiem skuteczna strategia, a sprawa, w którą się wplątałam, zapowiadała się na sporą sensację, więc całkiem możliwe, że nie pozostanie mi nic lepszego.
Poza próbą dowiedzenia lunatyzmu istniały dwie możliwości: albo Katie to zrobiła, albo tego nie zrobiła. Chociaż prokurator nie ujawnił jeszcze niczego, trzeba założyć, że nie oskarżyłby jej, gdyby nie dysponował dowodami winy. W takim razie do mnie należało ustalenie, czy popełniając zabójstwo, Katie była w pełni władz umysłowych. Jeżeli nie, mogłabym próbować powołać się na brak poczytalności – ale w Pensylwanii taka sztuczka rzadko kiedy się udaje. Trudno w ten sposób doprowadzić do uniewinnienia oskarżonego.
Westchnęłam. Łatwiej by mi było wykazać, że dziecko samo umarło.
Rzuciłam gałązkę na ziemię i zaczęłam się zastanawiać. Prokurator może powoływać na świadków dowolną liczbę lekarzy sądowych, którzy będą dowodzić, że noworodek został zamordowany, a ja znajdę dla nich konkurencję pod postacią ekspertów, którzy powiedzą, że umarł z zimna, że urodził się za wcześnie – medycyna zna tysiące przyczyn śmierci w takiej sytuacji. Można będzie wykazać, że do tragedii doszło nie dlatego, że Katie działała z rozmysłem, ale ponieważ jako osoba niedoświadczona nie zaopiekowała się noworodkiem jak należy. Nieumyślne spowodowanie śmierci dziecka – chyba nawet ja potrafiłabym wybaczyć coś takiego.
Poklepałam się po kieszeniach i zaklęłam pod nosem. Nie przewidziałam, że mogę potrzebować kawałka papieru i czegoś do pisania. Najpierw muszę znaleźć patologa i sprawdzić wiarygodność raportu lekarza sądowego. Może nawet powołam na świadka obrony jakiegoś dobrego położnika – miałam przy ostatnim procesie jednego czarodzieja, dokonał cudów dla mojego klienta. I ostatnia rzecz: podczas składania zeznań Katie będzie musiała zaprezentować adekwatnie sugestywny żal z powodu tej przypadkowej tragedii.
Rzecz jasna, najpierw będzie musiała się przyznać, że to ona.
Jęknęłam, odwracając się na plecy. Słońce zaświeciło mi prosto w oczy i musiałam zamknąć powieki. A może po prostu poczekam, aż prokurator ujawni swoje dowody i wtedy zadecyduję, jak mam sobie radzić?
Nagle dobiegł mnie lekki szelest i urywek jakiejś piosenki, niesiony wiatrem. Wstałam, marszcząc brwi i ruszyłam wzdłuż strumienia, który w tym miejscu zakręcał. Głos dochodził mniej więcej znad stawu. Podeszłam bliżej, mijając zakręt.
– Kto tu jest? – zawołałam.
Jakiś czarny kształt mignął mi przed oczami, niknąc momentalnie w zagonie kukurydzy, który sięgał aż nad samą wodę. Nie zdążyłam zobaczyć, kto to był. Podbiegłam bliżej, na skraj pola, rozgarnęłam rękami łodygi, liście i kolby, mając jeszcze nadzieję dostrzec winowajcę, ale spłoszyłam tylko stadko polnych myszy, które przebiegły po moich tenisówkach, kryjąc się wśród pałek wodnych porastających brzeg stawu.
Wzruszyłam ramionami. W końcu i tak nie szukałam tutaj towarzystwa. Już się zbierałam, żeby wrócić do domu, gdy nagle zauważyłam wiązankę polnych kwiatów, mały, zgrabny bukiecik leżący na północnym skraju stawu, tuż za kręgiem cienia rzucanego przez smukłe konary rosnącej tam wierzby. Przyklękłam obok, muskając palcami płatki trybuli, obuwnika, rudbekii. Ciekawe, dla kogo te kwiaty, pomyślałam, próbując przebić wzrokiem zagon kukurydzy.
– Mieszkasz pod naszym dachem – Sara wręczyła mi miskę pełną niełuskanego grochu – więc będziesz pomagać.
Rzuciłam na nią krzywe spojrzenie, połykając ciętą odpowiedź, że przecież chyba samą swoją obecnością pomagam; dzięki mojemu poświęceniu Katie może teraz siedzieć w tej kuchni, nad taką samą miską z grochem, który łuskała zresztą z niebywałym zapałem. Poobserwowałam ją przez chwilę, a potem wzięłam jeden strąk i wbiłam w niego kciuk. Otworzył się bez trudu, równiutko, tak samo jak w rękach Katie.
– Neh… Englische Leit… Lus mich gay! – dobiegł nas zza okna głos Aarona Fishera, cichy, ale stanowczy. Sara wytarła ręce o fartuch i wyjrzała na podwórze. To, co zobaczyła, zaparło jej dech w piersiach; wybiegła z kuchni tak jak stała.
A po chwili rozległy się głosy mówiące po angielsku.
– Nie ruszaj się stąd – z miejsca rozkazałam Katie, a sama wyszłam na dwór. Zobaczyłam Aarona i Sarę, zasłaniających twarze dłońmi przed wycelowanymi w nich obiektywami kamer. Naprzeciwko kłębił się tłumek dziennikarzy i kamerzystów, którzy wybrali sobie ten moment, aby najechać ich dom. Jeden wóz transmisyjny bezczelnie zaparkował tuż obok bryczki Fisherów. W powietrzu krzyżowały się dziesiątki pytań o wszystko: poczynając od tego, czy Katie naprawdę była w ciąży, kończąc na płci zmarłego noworodka.
Uśpiły mnie sielankowa cisza i spokój panujące na tej farmie; udało mi się zapomnieć, że taka sensacja jak oskarżenie nastoletniej córki amiszów o zabójstwo pierwszego stopnia musi natychmiast przeniknąć do mediów.
Читать дальше