– Im mniejszy, tym lepszy – oświadczył pewnego wieczoru, chełpiąc się swoim artyzmem, – Kiedyś zbuduję taki mały, że w ogóle nie będzie go widać. Jeszcze się przekonasz, z kim masz do czynienia, ty dziwko pyskata. Tyci stateczek, całkiem niewidzialny! Napiszą o mnie książkę, taki się zrobię sławny. Dopiero wtedy zobaczysz, co jest co, szparo wredna. Nawet się nie obejrzysz, jak cię załatwię. Ha, ha! Ani się spostrzeżesz!
Mieszkaliśmy we troje w pokoju średniej wielkości, jakieś pięć metrów na siedem. Był tam zlew, piecyk turystyczny, stół, dwa – potem trzy – krzesła, a w rogu za cienką zasłonką stał nocnik. Ferdynand i Izabela sypiali osobno, każde w swoim kącie, i ja także dostałam swój. Nie mieliśmy łóżek, ale podłożyłam sobie koc i nie narzekałam na niewygodę. W porównaniu z miesiącami spędzonymi pod gołym niebem było mi bardzo wygodnie.
Odkąd się pojawiłam, Izabeli znacznie ulżyło i przez pewien czas wyglądało na to, że pomału wracają jej siły. Przedtem musiała wszystko robić sama – szukać towaru na ulicy, chodzić do Reanimatorów, kupować żywność na miejskim targowisku, gotować, rano wylewać brudy z nocnika. Dzięki mnie mogła przynajmniej z kimś dzielić ciężar pracy. W pierwszych tygodniach wszystko robiłyśmy razem. Patrząc wstecz stwierdzam, że był to chyba nasz najlepszy wspólny czas: jeszcze przed wschodem słońca wychodziłyśmy we dwie na ulicę i w porannej ciszy przemierzałyśmy opustoszałe zaułki i rozległe bulwary. Była wiosna, chyba koniec kwietnia, pogoda zwodniczo przyjazna, taka łaskawa, jakby nigdy już nie miało padać, jakby ziąb i wiatr odeszły raz na zawsze. Brałyśmy tylko jeden wózek. Popychałam go, idąc pomału, krok w krok z Izabelą, i czekałam, aż ona rozejrzy się w sytuacji i oceni szanse. Potwierdziło się wszystko, co mi o sobie powiedziała. Miała niebywały talent i nawet teraz, w gorszej formie, biła na głowę wszystkich rupieciarzy, których widywałam w akcji. Czasem myślałam, że jest wiedźmą, prawdziwą czarownicą, i dokonuje znalezisk za pomocą magii. Pytałam ją raz po raz, jak to robi, ale niewiele potrafiła mi wyjaśnić. Milkła, przez chwilę poważnie się zastanawiała, po czym rzucała jakieś ogólnikowe zdanko o tym, że trzeba być wytrwałym i pod żadnym pozorem nic tracić nadziei, ale nic mi te mętne wyjaśnienia nie dały. Wszystko, czego się od niej w końcu nauczyłam, zawdzięczam nie słuchaniu, lecz podpatrywaniu, swoistej osmozie, tak jak uczymy się języków obcych. Ruszałyśmy byle gdzie, skręcając to tu, to tam, bez planu, póki intuicja nie podpowiedziała Izabeli, gdzie warto szukać. Biegłam wtedy we wskazane miejsce, a ona pilnowała wózka. Wziąwszy pod uwagę ogólny niedostatek, jaki wówczas panował, trafiały nam się całkiem niezłe łupy, a w każdym razie wystarczająco obfite, żeby przeżyć z dnia na dzień, i nigdy nic było cienia wątpliwości co do tego, ze tworzymy znakomity tandem. Na ulicy niewiele rozmawiałyśmy. Izabela często mnie ostrzegała, że to niebezpieczne. Nie myśl o niczym, radziła. Wtop się w Miasto, udawaj, że nie masz ciała. Żadnych rojeń; ani smutku, ani szczęścia; nic, tylko ulica, a ty bądź wewnątrz pusta i skup się wyłącznie na tym, żeby stawiać krok za krokiem. Ze wszystkich jej rad tę jedyną naprawdę zrozumiałam.
Lecz nawet przy mojej pomocy i znacznie skróconej marszrucie zaczęło jej w końcu brakować sił. Z coraz większym trudem wychodziła na ulice, coraz bardziej męczyło ją wielogodzinne dreptanie, aż pewnego ranka nastąpiło to, co nastąpić musiało: rano tak ją bolały nogi, że nie mogła wstać z łóżka, więc wyszłam sama. Odtąd pracowałam w pojedynkę.
To są fakty. Opowiadam ci o nich po kolei. Wzięłam we własne ręce prowadzenie domu. Wszystkim kierowałam, sama wszystko robiłam. Wiem, będziesz się śmiał. Pamiętasz przecież, jaki miałam dom: kucharka, pokojówka, czyste ubrania złożone w kostkę i poukładane w szufladach komody w każdy piątek. Nie musiałam kiwnąć palcem. Świat był mi dany i ani razu się nic zastanowiłam, czemu zawdzięczam lekcje gry na fortepianie, lekcje rysunku, letnie wakacje nad jeziorem, zagraniczne wycieczki z przyjaciółmi. Nagle stałam się wołem roboczym, jedyną podporą dwojga ludzi, których w swoim dawnym życiu w ogóle nie byłabym spotkała: Izabeli, do obłędu czystej i dobrej; Ferdynanda, dryfującego wśród bałwanów swej grubiańskiej, bezrozumnej furii. Wszystko to wydawało się takie dziwne, takie nieprawdopodobne. Lecz Izabela uratowała mi życie: było to równie oczywiste jak fakt, że przedtem ja ją uratowałam, więc nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby nie zrobić wszystkiego, co w mojej mocy. Ze zbłąkanej sierotki, którą przygarnęli prosto z ulicy, stałam się jedyną zaporą dzielącą ich od ostatecznego upadku. Beze mnie nie przeżyliby dziesięciu dni. Nie chwaląc się, po raz pierwszy w moim życiu ktoś na mnie polegał i się nie zawiódł.
Z początku Izabela upierała się, że nic jej nic jest, że musi tylko odpocząć kilka dni.
– Stanę na nogi, zanim się spostrzeżesz – mawiała, kiedy rano wychodziłam. – To chwilowa słabość.
Lecz wkrótce rozwiały się złudzenia. Mijał tydzień za tygodniem, a jej stan się nie zmieniał. W połowie wiosny zrozumiałyśmy, że poprawy nie będzie. Najgorszym ciosem było to, że w końcu musiałam sprzedać na czarnym rynku w czwartym rewirze jej wózek i licencję szperaczki. Przyznałyśmy tym samym, że jest beznadziejnie chora, ale nie miałyśmy wyboru. Wózek tylko zawadzał w domu, a myśmy pilnie potrzebowały pieniędzy. Izabela nie byłaby sobą, gdyby sama nie zaproponowała, żeby go sprzedać, ale sporo ją to kosztowało.
Od tamtej pory stosunki między nami trochę się zmieniły. Nie byłyśmy już równorzędnymi partnerkami, a ponieważ Izabela czuła się winna, że obarcza mnie dodatkową pracą, zaczęła się strasznie nade mną trząść, niemal histerycznie się bać o mój los. Wkrótce po tym, jak zaczęłam szperać w pojedynkę, wszczęła akcję na rzecz zmiany mojego wyglądu. Twierdziła, że nie nadaję się do życia na ulicy, bo jestem za ładna, i że jakoś trzeba temu zaradzić.
– Serce mi się kraje, kiedy rano wychodzisz – tłumaczyła mi. – Raz po raz jakąś młodą dziewczynę spotyka coś strasznego, coś tak okropnego, że nie mogę nawet o tym mówić. Och, Anno, dziecko moje, gdybym cię straciła, nigdy bym sobie nie darowała, zaraz bym umarła. Próżność to luksus, na który już cię nie stać, mój aniołku. Musisz się jej wyrzec.
Mówiła z takim przekonaniem, że w końcu się rozpłakała, a ja zrozumiałam, że lepiej ulec, niż się spierać. Prawdę powiedziawszy, w środku cała się trzęsłam, ale sama bywałam świadkiem tych okropności, o których Izabela nie chciała mówić, więc nie bardzo mogłam dyskutować. Przede wszystkim należało ostrzyc mi włosy – straszna operacja. Ledwo się powstrzymałam od płaczu, kiedy Izabela je przycinała, a co gorsza, próbowała mnie pocieszać, chociaż sama aż dygotała, o krok od tego, żeby się rozpłynąć w mrocznej kałuży matczynego smutku. Ferdynand też oczywiście przy tym był: siedział w swoim kacie, założywszy ręce na piersi, i z okrutną obojętnością obserwował całą scenę. Śmiał się, kiedy moje włosy padały na ziemię, a gdy były już całkiem krótkie, powiedział, że zaczynam wyglądać jak wojująca lesbijka, i czy to nie śmieszne, że Izabela tak mnie obrabia, chociaż pizda jej wyschła na wiór.
– Nie słuchaj go, aniołku – powtarzała mi Izabela prosto do ucha. – Nie zwracaj uwagi na tego potwora.
Trudno jednak było go nie słuchać, trudno było nie cierpieć, ilekroć rozbrzmiewał jego jadowity śmiech. Kiedy Izabela wreszcie skończyła, podała mi lusterko i kazała się przejrzeć. W pierwszej chwili przeraziłam się. Byłam taka brzydka, że ledwo siebie poznałam. Czułam się., jakby mnie zmieniono w kogo innego. Co się ze mną stało? – pomyślałam. Gdzie się podziałam? W tej samej chwili Ferdynand po raz kolejny parsknął śmiechem, po prostu rzygnął jadem. Tego było już za wiele. Rzuciłam lusterkiem przez cały pokój i o mało nie trafiłam Ferdynanda w twarz. Lusterko przeleciało tuż obok jego ramienia i trzasnęło o ścianę, a okruchy posypały się na podłogę. Przez chwilę siedział z rozdziawionymi ustami, jakby nie mógł uwierzyć w to, co się stało, a potem trzęsąc się z niepohamowanej złości spojrzał na Izabelę i zaczął wykrzykiwać:
Читать дальше