Izrael jeszcze nie istniał, sześć milionów europejskich Żydów jeszcze istnieć nie przestało, a stosunek miejscowej ludności do odległej Palestyny (pod mandatem brytyjskim od rozwiązania przez zwycięskich aliantów w roku tysiąc dziewięćset osiemnastym ostatnich prowincji upadłego imperium otomańskiego) pozostawał dla mnie tajemnicą. Ilekroć obcy przybysz, który nosił brodę i nigdy nie zdejmował kapelusza, pojawiał się u nas co parę miesięcy po zmierzchu, łamaną angielszczyzną prosząc o datek na fundusz założycielski żydowskiej ojczyzny w Palestynie, ja, nieuświadomione dziecię, nie miałem pojęcia, czego on właściwie szuka na naszym progu. Rodzice dawali wówczas mnie lub Sandy’emu parę drobniaków, żebyśmy je wrzucili kwestarzowi do puszki, ale myślałem sobie, że okazują hojność wyłącznie po to, by nie urazić biednego starca, który, choć mijał rok za rokiem, nie mógł jakoś pojąć, że my już mamy ojczyznę, i to od trzech pokoleń. Codziennie rano na porannym apelu oddawałem cześć ojczystej fladze. Wraz z kolegami śpiewałem hymn o wspaniałości ojczyzny na szkolnych akademiach. Gorliwie przestrzegałem świąt państwowych, nie zastanawiając się ani przez chwilę nad swoim narodowym powiązaniem z fajerwerkami na Czwartego Lipca, indykiem w Święto Dziękczynienia czy podwójnym meczem baseballowym w Dniu Pamięci. Naszą ojczyzną była Ameryka. I wtedy republikanie ogłosili swoim kandydatem Lindbergha, i wszystko się zmieniło.
Przez blisko dziesięć lat Lindbergh uchodził w naszym środowisku za wielkiego bohatera – tak jak zresztą wszędzie. Co więcej, szczęśliwy finał jego trzydziestotrzyipółgodzinnego samotnego lotu z Long Island do Paryża maleńkim jednopłatowcem „Spirit of St. Louis” zbiegł się w czasie z wiosennym dniem tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku, w którym moja matka odkryła, że jest w ciąży z moim starszym bratem. W rezultacie, młody awiator, który swoją odwagą zelektryzował Amerykę i cały świat, dokonując wyczynu rokującego lotnictwu świetlaną przyszłość, zajął szczególne miejsce w galerii naszych rodzinnych anegdotek, tworzących pierwszą spójną mitologię każdego dziecka. Misterium ciąży w połączeniu z heroizmem Lindbergha nobilitowało moją matkę do rangi nieomal boskiej: miała poczucie, że wcieleniu jej pierwszego potomka towarzyszy zwiastowanie na skalę globalną. Sandy z czasem uwiecznił ów moment na rysunku, przedstawiającym oba nadzwyczajne zdarzenia. Na rysunku tym – wykonanym przez dziewięciolatka pod wyraźnym wpływem sowieckiej sztuki plakatowej – matka znajduje się o wiele mil od naszego domu, w radosnym tłumie u zbiegu ulic Broad i Market. Stoi tam, przy skrzyżowaniu dwóch najruchliwszych arterii miasta, jako szczupła dwudziestotrzyletnia kobieta o ciemnych włosach, promiennie uśmiechnięta i osobliwie wyalienowana, ubrana w kuchenny fartuch w kwiatki, który przytrzymuje szeroko rozpostartą dłonią na wysokości dziewczęco wąskich jeszcze bioder, podczas gdy drugą ręką, jako jedyna w tłumie, wskazuje niebo, po którym mknie nad centrum Newark „Spirit of St. Louis” dokładnie w chwili, gdy matka uświadamia sobie, że dokonała wyczynu nie mniej triumfalnego dla zwykłego śmiertelnika niż sukces Lindbergha: poczęła Sanforda Rotha.
Sandy miał cztery latka, a mnie, Philipa, nie było jeszcze na świecie, gdy w marcu roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego pierworodne dziecko Charlesa i Annę Morrow Lindberghów, synek którego narodziny świętował dwadzieścia miesięcy wcześniej cały naród, został porwany z nowej rodzinnej posiadłości na wiejskim odludziu Hopewell w stanie New Jersey. Jakieś dziesięć miesięcy później rozkładające się ciałko dziecka znaleziono przypadkiem w lesie o parę mil od domu. Niemowlę albo zostało zamordowane z premedytacją, albo zabite przypadkiem, gdy porwano je z kołyski w samym kaftaniku i po ciemku wyniesiono przez okno mieszczącego się na piętrze dziecinnego pokoju, używając w tym celu prowizorycznej drabiny, gdy tymczasem niańka i matka krzątały się przy rutynowych wieczornych zajęciach w innej części domu. Zanim w lutym trzydziestego piątego roku w sądzie Flemington, New Jersey, dobiegł końca proces o porwanie i morderstwo, zanim wydano wyrok skazujący na Brunona Hauptmanna – trzydziestopięcioletniego Niemca, już karanego, zamieszkałego w Bronx z żoną, również Niemką – śmiały wyczyn pierwszego w świecie pilota, który odbył samotny lot nad Atlantykiem, owiany został patosem, który uczynił Lindbergha tytanem-męczennikiem na miarę Lincolna.
Po procesie Lindberghowie opuścili Amerykę, mając nadzieję dzięki czasowej emigracji uchronić od nieszczęścia swą nową latorośl, a także, choćby w pewnej mierze, odzyskać upragnioną prywatność. Osiedlili się w małym angielskim miasteczku i stamtąd właśnie Lindbergh, jako prywatny obywatel, zaczął odbywać wycieczki do nazistowskich Niemiec, które miały przemienić go w prześladowcę większości amerykańskich Żydów. Podczas tych pięciu wizyt, które umożliwiły mu poznanie z bliska wspaniałości niemieckiej machiny wojennej, Lindbergh, który był ostentacyjnie podejmowany przez marszałka lotnictwa Göringa i uroczyście odznaczony w imieniu Führera, jawnie głosił swój wielki podziw dla Hitlera, nazywając Niemcy „najbardziej interesującym narodem” na świecie, a ich wodza „wielkim człowiekiem”. Owo zainteresowanie i podziw deklarował już po wydaniu przez Hitlera w trzydziestym piątym roku ustaw rasistowskich, odbierających niemieckim Żydom prawa cywilne, socjalne i własnościowe, anulujących ich obywatelstwo i zakazujących mieszanych małżeństw z ludnością aryjską.
W roku trzydziestym ósmym, kiedy zaczynałem szkołę, nazwisko Lindbergha budziło u nas w domu takie samo oburzenie jak cotygodniowe niedzielne audycje radiowe ojca Coughlina, kaznodziei z Detroit i wydawcy prawicowego tygodnika „Sprawiedliwość Społeczna”; jego antysemicka pasja zdobywała poklask niemałej rzeszy odbiorców w tych ciężkich dla kraju czasach. Przyszedł listopad trzydziestego ósmego roku – najczarniejszego i najbardziej złowieszczego w osiemnastowiecznej historii europejskich Żydów – a wraz z nim najstraszniejszy w dziejach współczesnych pogrom, Kristallnacht, rozpętany przez nazistów w całych Niemczech: palono synagogi, dewastowano żydowskie kamienice i sklepy, tysiące Żydów zabierano siłą z domów i transportowano do obozów koncentracyjnych w ową noc, zapowiadającą koszmar przyszłości. Lindbergh zaś, na sugestię, aby w odpowiedzi na ten bezprecedensowy gwałt, dokonany przez państwo na jego własnych obywatelach, zwrócił złoty krzyż ozdobiony czterema swastykami, przypięty mu w imieniu Führera przez marszałka lotnictwa Göringa, odpowiedział odmownie, wysuwając argument, że publiczne zrzeczenie się Krzyża Zasługi Orła Niemieckiego stanowiłoby z jego strony „nieuzasadnioną obelgę” wobec nazistowskich przywódców.
Lindbergh był pierwszym sławnym żywym Amerykaninem, którego nauczyłem się nienawidzić – tak jak prezydent Roosevelt był pierwszym sławnym żywym Amerykaninem, którego nauczono mnie kochać – toteż nominowanie go przez republikanów na kontrkandydata Roosevelta w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym podważyło, jak nic wcześniej, wielki kredyt osobistego bezpieczeństwa, który zawsze brałem za pewnik jako amerykańskie dziecko amerykańskich rodziców, chodzące do amerykańskiej szkoły w amerykańskim mieście, w Ameryce utrzymującej pokój z całym światem.
Jedyne porównywalne zagrożenie przeżyłem jakieś trzynaście miesięcy wcześniej, gdy memu ojcu, w uznaniu za niezmiennie wysokie dochody, jakie w najgorszych latach Kryzysu pozyskiwał jako agent dla filii towarzystwa ubezpieczeniowego Metropolitan Life w Newark, zaproponowano awans na zastępcę dyrektora i nadzór nad agentami w filii mieszczącej się o sześć mil na zachód od naszego domu, w mieście Union, o którym wiedziałem tylko tyle, że ma kino drive-in, gdzie wyświetlają filmy nawet w czasie deszczu – tam właśnie mielibyśmy, za namową firmy, przeprowadzić się, gdyby ojciec przyjął posadę. Jako zastępca dyrektora, ojciec miał szanse zarabiać niebawem siedemdziesiąt pięć dolarów tygodniowo, dociągając w latach następnych nawet do stu, co w roku trzydziestym dziewiątym stanowiło fortunę dla ludzi o naszych aspiracjach. A ponieważ w Union sprzedawano domy jednorodzinne po inflacyjnych cenach kilku tysięcy dolarów, ojciec mógłby nareszcie spełnić marzenie, które hodował w sobie przez lata ubóstwa jako lokator czynszowego mieszkania w Newark: zostać amerykańskim właścicielem domu. „Duma posiadania” – to było ulubione powiedzonko mego ojca, oczywiste jak chleb dla człowieka z jego biografią: nie dotyczyło ono rywalizacji społecznej ani ostentacyjnie konsumpcyjnego stylu życia, lecz wyłącznie jego pozycji jako zapobiegliwej głowy rodziny.
Читать дальше