Kiedy taniec zbliżał się do końca, Joseph Stojący w Słońcu wystąpił z kręgu. Mężczyźni z całej siły szarpali i ciągnęli, by się uwolnić. Cassie bezradnie wstała, ale Dorothea położyła jej dłoń na ramieniu i powiedziała:
– Nie rób tego.
Cierpią, by ktoś inny nie cierpiał. Poświęcają własne ciało, by ktoś inny dobrze się czuł. Cassie zobaczyła, jak szpikulec o kolejny centymetr rozrywa skórę Willa, jak krew płynie mu po piersi.
Patrzył na nią. Cassie z wysiłkiem spojrzała mu w oczy. Jego postać zakołysała się i Cassie wyobraziła sobie własne ciało, krwawiące i pobite u stóp Alexa, nie mający z nią nic wspólnego obiekt, na którym wyładowywał swój gniew. Will robił dla Cassie to, co ona przez lata robiła dla Alexa.
Cassie krzyknęła na widok zwisających płatów skóry na piersi Willa. Podbiegła i uklękła przy nim, przyciskając do ran szałwię z wieńca i własną koszulę. Will oczy miał zamknięte, oddychał płytko i pośpiesznie.
– To nadal boli – szepnęła. – Nawet jeśli robisz to dla kogoś innego, twoje żebra i tak pękają, nadgarstek puchnie, rany krwawią.
Will otworzył oczy i dłonią otarł łzy na jej policzkach.
– Zrobiłeś to dla mnie, żeby mniej mnie bolało, kiedy ja zrobię to dla niego.
Przytaknął.
Cassie roześmiała się przez łzy.
– Gdybym cię lepiej nie znała, Willu Latający Koniu, powiedziałabym, że zachowujesz się jak Wielki Indianin.
Will uśmiechnął się do niej słabo.
– Kombinuj dalej.
Odgarnęła mu włosy z twarzy, potarła lekko palcami krawędzie jego ran. Nawet Alex, który ofiarował jej świat, nigdy tak wiele jej nie dał.
Dwa tygodnie po Tańcu Słońca Cassie zaczęła rodzić. Zdążyłaby dojechać do szpitala w miasteczku, ale wolała urodzić dziecko w znajomym otoczeniu, dlatego dziesięć godzin później na łóżku, w którym na świat przyszli Cyrus, Zachary i Will, krzyczała ile sił w płucach.
Dorothea stała przed łóżkiem i sprawdzała postępy porodu. Will siedział przy Cassie, która mocno jak imadło ściskała jego rękę.
– Jeszcze niecała godzina – oznajmiła Dorothea. – Widać główkę dziecka.
– To ja już pójdę. – Will usiłował się uwolnić, ale Cassie go nie puszczała. Od początku czuł się skrępowany, ona jednak ubłagała, by jej towarzyszył. Może nawet wtedy znalazłby w sobie siłę i odmówił, ale nastąpił skurcz i Cassie padła mu w ramiona.
– Proszę – wydyszała teraz, łapiąc go za koszulę. – Nie zostawiaj mnie samej.
Potem nie była w stanie wykrztusić słowa, ponieważ brzuch jej się napiął i potężna siła zaczęła przesuwać się w jej wnętrzu.
Śmieszne, prawda, że uciekła, by ratować życie dziecku, ale w końcu sama przypłaci to śmiercią. Wzięła głęboki oddech i oparła się o poduszki. „Rozumiem cię – powiedziała w duchu do dziecka. – Wiem, jak trudne jest przejście z jednego świata do drugiego”.
– Już wychodzi – oznajmiła Dorothea.
Cassie poczuła zimny nacisk jej palców, rozsuwających ciało wokół główki dziecka. Z wysiłkiem się uniosła, wbiła paznokcie w dłoń Willa i zaczęła przeć.
Dziesięć minut później Cassie poczuła, jak coś długiego i wilgotnego przesuwa się pomiędzy jej obolałymi udami. Dorothea wzięła na ręce popiskujące, cudowne zawiniątko.
– Hokšila luhá! Chłopak! – zawołała. – Wielki i zdrowy, choć jak na mój gust, trochę za blady.
Cassie ze śmiechem wyciągnęła dłonie, po raz pierwszy uświadamiając sobie, że z kącików oczu płyną jej łzy. Trzymała dziecko, usiłując znaleźć wygodną pozycję i w gruncie rzeczy nie wiedząc, co powinna czuć. Niemowlę otworzyło usta i krzyknęło.
– Głos ma taki jak ty – mruknął Will i Cassie przypomniała sobie o jego obecności. Lekko gładził ją po głowie, jakby z podziwu nie był pewien, czy może pozwolić sobie na bliższy kontakt. – Jak się czujesz?
Cassie szukała w myślach odpowiedniego słowa.
– Pełna – odpowiedziała wreszcie.
– Ale wyglądasz na o wiele bardziej pustą.
Cassie pokręciła głową. Jak mogłaby mu to wyjaśnić? Po długiej tęsknocie za Alexem nie była już sama. Ta mała, wiercąca się istotka także, choć w inny sposób, ją dopełniała.
Chłopiec. Syn. Dziecko Alexa. Cassie usiłowała znaleźć najlepsze określenie na dziecko, które trzymała w objęciach. Niemowlę odwróciło główkę ku jej piersi, jakby już wiedziało, czego chce od świata.
– Jesteś taki jak twój ojciec – szepnęła, ale od razu wiedziała, że to nieprawda. Spoglądająca na nią buzia była repliką jej własnej, z wyjątkiem oczu, bez wątpienia odziedziczonych po Aleksie, czystych i jasnych niczym świeżo wybita moneta.
Nie było nic z Alexa w ustach, kształcie palców i stóp, długości torsu. Wydawało się niemal, jakby brak kontaktu umniejszył jego możliwości przekazania cech dziecku.
Synek przysunął się bliżej Cassie, spragniony jej ciepła. Pomyślała, że jest jego jedynym wsparciem, tylko od niej może teraz oczekiwać jedzenia, schronienia i opieki, a później miłości. Przyjdzie do niej, kiedy narysuje pierwszy obrazek, kolorując przy okazji połowę kuchennego stołu. Będzie unosił obtarty łokieć z wiarą, że jej całus złagodzi pieczenie.
Będzie co rano otwierał oczy i wiedział z tą słoneczną dziecięcą pewnością, że Cassie jest obok.
Potrzebował jej; Cassie pojęła, że poprzez to właśnie najbardziej przypomina Alexa.
Tym razem wszakże bycie potrzebną nie okaże się równoznaczne z byciem krzywdzoną. Cassie dostała drugą szansę. Ona i dziecko razem będą dorastać.
Kiedy Will dotknął rączki niemowlęcia, paluszki zamknęły się jak różyczka.
– Jakie mu imię dasz?
Cassie nie musiała zastanawiać się nad odpowiedzią – zrozumiała, że przez cały czas nosiła ją w sobie. Pomyślała o człowieku, który pierwszy ją pokochał, nie oczekując niczego w zamian. Który natchnął ją nadzieją na tyle wielką, iż po latach wciąż wierzyła, że Alex może się zmienić, że pojawi się ktoś taki jak Will, że dla dziecka będzie całym światem.
– Connor – odparła. – Na imię ma Connor.
Po dwóch tygodniach Cassie stąpała lekko i radośnie. Długo nosiła dodatkowy ciężar i nie potrafiła przyzwyczaić się do sprężystości własnych kroków. Zdawała sobie jednak sprawę, że po części jej nastrój bierze się z decyzji, którą podjęła w kilka godzin po narodzinach Connora. Nie zamierzała wyjechać z rezerwatu, nie natychmiast. Może za trzy miesiące, może pół roku, może później. Mówiła sobie, że chce, aby Connor nabrał sił przed podróżą, a żaden członek rodziny Latających Koni jej się nie sprzeciwił. Od Cyrusa dostała tradycyjną kołyskę; kiedy wręczał prezent, spojrzał Cassie prosto w oczy.
– Miło będzie zabrać go na następną naradę – powiedział.
Zgodnie z obietnicą zamierzała skontaktować się z Alexem, była mu to winna, ale zwlekała przez tydzień, a potem pikap Willa się zepsuł i nie miała jak dojechać do Rapid City. Tak oto, rozkosznie zwolniona z obowiązku, siedziała na ganku z Dorotheą i łuskała groch na kolację.
Connor leżał w kołysce, ciasno zawinięty i zupełnie przytomny. Większość dnia przesypiał, więc Cassie była zdziwiona: przed chwilą go nakarmiła, a on jeszcze nie zasnął, jasnymi oczkami wodząc po krajobrazie.
– Zrezygnowałeś z drzemki? – zapytała, wrzucając groszek do ust.
– Hej, ty – upomniała ją Dorotheą. – Zabraknie nam na kolację.
Cassie odstawiła miskę i wyciągnęła się na surowych sosnowych deskach, wpatrując się w słońce. Kiedy teraz widziała słońce, nieodmiennie przychodził jej na myśl Will, nabrzmiałe różowe blizny, które wciąż znaczyły jego klatkę piersiową.
Читать дальше