Alex złożył w duchu przysięgę. Zrobi wszystko, by ją odzyskać. Pójdzie do psychoanalityka. Weźmie udział w terapii grupowej. Do diabła, zgodzi się na obnażenie duszy w wyłącznym wywiadzie dla „Entertainment Today”. Jego reputacja nie może być już gorsza, niż jest, a żadne, najostrzejsze nawet krytyki nie dadzą się porównać z cierpieniem, jakie Cassie znosiła przez lata. Powtarzał to sobie za każdym razem, gdy unosił do ust szklaneczkę, choć naturalnie były to puste słowa. Osoby, która powinna je usłyszeć, wciąż przy nim nie było.
Rozległo się pukanie do drzwi sypialni i Alex jęknął. Nie był w nastroju do kontaktów ze służbą. Pytali go o rzeczy, które zupełnie przestały go obchodzić, na przykład czy podawać kolację albo czy spotkanie z panem Silverem wciąż jest aktualne.
– Idźcie sobie! – wrzasnął. – Pracuję.
– Akurat, do diabła – odpowiedział mu kobiecy głos, po którym nastąpiło stukanie wysokich obcasów o podłogę. Alex oparł głowę o fotel i zamknął oczy, żałując, że rozpoznał ten głos. – Pewnie ostatnimi czasy mam więcej pracy niż ty.
Stanęła przed nim Ophelia w elegancko skrojonym kostiumie z beżowego lnu i kapeluszu bardziej odpowiednim w Ascot niż w Los Angeles. Pochyliła się i wyjęła szklankę z dłoni Alexa, po czym przesunęła palcami po zaroście na jego twarzy.
– Wyglądasz okropnie, Alex, chociaż wyobrażam sobie, że nie miewasz wielu gości.
– Ophelia – westchnął. – Czego ode mnie chcesz, do diabła?
Przykucnęła, przez co ich oczy znalazły się na tym samym poziomie. Wpatrywali się w siebie, żadne nie miało ochoty pierwsze odwrócić wzrok.
– Powiedzmy tylko, że dla dobra nas obojga przyszłam zakopać topór wojenny. Minęły cztery miesiące, a Cassie wciąż nie skontaktowała się ze mną ani z tobą…
Alex spojrzał w bok, zanim sobie przypomniał, że powinien inaczej zareagować.
– Cholera jasna! – Ophelia otworzyła usta. – Odezwała się do ciebie.
Alex pokręcił głową i próbował naprawić błąd strumieniem słów.
– Alex – przerwała mu Ophelia – oszczędź mi tego. – Wyprostowała się, uderzając długimi białymi rękawiczkami w udo. – Przyszłam połączyć siły, ale ty już znalazłeś Cassie. Więc dlaczego z nią nie jesteś?
– Nie chciała mi powiedzieć, gdzie jest – przyznał Alex. – Mówiła tylko, że u niej wszystko w porządku. I że zadzwoni, kiedy będzie chciała wrócić do domu.
– A ty od tego czasu próbujesz ją wyśledzić? – Ophelia przekrzywiła głowę. – Jasne, że tak. Gdybyś nie był tak zajęty Cassie, może byś zauważył, że cała twoja kariera poszła w diabły. – Jej śmiech był czysty i wysoki jak głos klarnetu. – Więc do ciebie zadzwoniła. No dobra. Może nie jestem sprawiedliwa. Ja za tobą nie przepadam, ale Cassie najwyraźniej tak. Ciągle. Dlatego gotowa jestem uwierzyć na słowo, że naprawdę ci na niej zależy.
Alex spuścił oczy.
– Jezu Chryste – mruknął. – Przejdź do rzeczy.
Ophelia uklękła obok niego.
– Chodzi mi o rzecz następującą – powiedziała zimno. – Ty nie zasługujesz na Cassie, ale ona najwyraźniej nie opuściła cię na dobre. A Cassie z całą pewnością nie zasługuje na to, żeby widzieć cię w takim stanie, kiedy tu wróci. – Wylała alkohol na szerokie drewniane deski werandy i zmusiła Alexa do wstania, po czym zaciągnęła go przed lustro wiszące nad komodą w sypialni. Stała za nim, gdy patrzył na swoje przekrwione oczy i pożółkłą skórę, wdychając kwaśny odór bourbona i żalu nad sobą, którymi przesiąkło jego ubranie. – Alex. – Ophelia ujęła go za ramiona, każąc mu się wyprostować. – To twój szczęśliwy dzień.
Will siedział w mrocznym kącie chaty Josepha Stojącego w Słońcu i zastanawiał się, gdzie o tej porze może być osiemdziesięciosiedmioletni szaman. Czekał tu od godziny; nie miał pojęcia dlaczego, ale chciał porozmawiać ze starcem i wiedział, że musi nastąpić to szybko.
Na ścianach wisiały pięknie wyszywane paciorkami przedmioty oraz skóra jelenia z malowidłem przedstawiającym rzeź ludzi z plemienia Chippewa, dokonana przez myśliwych Siuksów. Na zawiasach drzwi wisiały pęki skurczonego suchego tytoniu i szałwii. Gwiaździsta narzuta, której Joseph używał podczas ceremonii uzdrawiania, wisiała na fotelu na biegunach.
I na tym fotelu siedział teraz Will, w dłoniach trzymając Wielką Kręconą Fujarkę, wystruganą przez Josepha jeszcze przed narodzinami jego, Willa. Był to pusty w środku, sękaty kawałek cedru, długi i gruby, z wymalowanym obrazem konia. Miał moc nadawania młodemu mężczyźnie władzy nad młodą kobietą; Will pamiętał opowieść Josepha o tym, jak uwiódł żonę: „Śniłem o muzyce, która pochodziła prosto z jej duszy. A kiedy ją usłyszała, opuściła chatę rodziców i szła za melodią, aż w pewnym momencie uświadomiła sobie, że idzie tylko za mną”.
Will przesunął palcami po otworach fujarki, po ustniku. Przytknął ją do ust i zadął, wydając dźwięk podobny do ryku niewydojonej krowy. Potem kołysał się w fotelu, uderzając fujarką o przegub i przez szpary w drzwiach obserwując, jak księżyc obniża się na niebie.
Przypomniał sobie sen, który rozpoczął się od grzmotu. Will stał w środku burzy, deszcz siekł go w gołe ramiona i plecy. Krzyczał na łanię, żeby uciekła. Wiedział, że nadchodzi piorun, którzy uderzy w miejsce, gdzie stała, ona jednak zachowywała absolutny bezruch, jakby nawet nie zdawała sobie sprawy z deszczu. Była najbardziej olśniewającą istotą, jaką Will w życiu widział, z wysokim okrągłym grzbietem i wieńcami mleczy wokół smukłych kostek. Przed Willem otworzyła się droga, zobaczył, że może ruszyć w stronę łani albo zejść na prawo, gdzie nie padał deszcz. Bez najmniejszego trudu mógł się odwrócić, poza tym nie chciał moknąć.
A jednak pobiegł ku łani. Popychał ją z krzykiem, aż w końcu skoczyła na ścieżkę prowadzącą w słońce. Próbował iść za nią, ale piorun, o którym wiedział, że nadchodzi, rozłupał mu plecy na pół, przypalając ogniem i łamiąc kości. Will padł na ziemię zdumiony, że aż tyle bólu może być na świecie, ale wiedział, że uratował łanię.
Deszcz ustał, a on uniósł głowę, jedyną część swojego ciała, która wciąż mogła się poruszać. Zobaczył, że nad nim stoi łania, wtulając pysk w jego dłoń. A potem łania zniknęła i na jej miejscu pojawiła się Cassie, dotykając go, uzdrawiając. Dzięki niemu była bezpieczna.
Drzwi się otworzyły. Joseph Stojący w Słońcu zdjął kurtkę i usiadł na rozkładanym łóżku. Czekał, aż Will przemówi pierwszy.
Will potrząsnął głową, by oczyścić myśli. To by oznaczało powrót do Pine Ridge, nie tylko fizyczny, ale w ton, w duszy. Z drugiej strony, uświadomił sobie, że do Kalifornii wcale nie dopasował się lepiej niż do Siuksów; może jego przeznaczeniem jest krążyć pomiędzy tymi dwoma światami do końca życia, aż uda mu się znaleźć jakąś hybrydową oazę w rodzaju domu, który stworzyli jego rodzice.
Wręczył Josephowi Wielką Kręconą Fujarkę. Cassie usłyszy tylko jeden rodzaj muzyki, ponieważ tysiąc razy sama ją sobie grała. Z błyszczącymi oczami Will pochylił się ku szamanowi i zapytał, jak mógłby sprawić, by przestała cierpieć.
Marjorie Dwie Pięści uniosła wzrok od dziecięcych mokasynów, które wyszywała paciorkami. Cassie popełniła kolejny błąd.
– Hiyd! – powiedziała Marjorie. – Jeśli się nie skupisz, będziesz musiała to wyrzucić.
Cassie przepchnęła igłę przez miękką skórę ze świadomością, że jest do niczego w czynności, którą te stare kobiety wykonują zręcznie pomimo słabego wzroku i artretyzmu.
Читать дальше