– Przepraszam – mruknęła.
Rosalynn Biała Gwiazda zerknęła znad okularów.
– Ona ciągle przeprasza – zauważyła.
Dorothea poderwała głowę.
– Lepiej przepraszać niż być głupim – rzekła znacząco do Rosalynn. – Ona ma inne rzeczy na głowie.
Cassie usłyszała słowa Dorothei, ale nie zwróciła na nie większej uwagi. Kończył się Księżyc Dojrzewającej Czereśni, miesiąc, który ona nazywała lipcem, i poród był kwestią tygodni. Wydawało się, że ciało ma zbyt ciężkie, żeby się poruszać, aczkolwiek to było nic w porównaniu z brzemieniem w jej myślach. Każde kopnięcie i poruszenie nieznajomej istoty w jej wnętrzu przypominało Cassie o Aleksie i o tym, o czym on ciągle nie miał pojęcia.
Wciąż za nim tęskniła. W snach Alex jej wybaczał, brał ją w objęcia. Widziała jego twarz w okienku wypłat banku w Rapid City, w grze świateł nad Czarnymi Wzgórzami, w kałuży. Usiłowała myśleć o rzeczach, które Alex powie, kiedy ona pokaże mu jego dziecko, ale to oznaczało, że musi zobaczyć siebie w Los Angeles, z dala od tej równiny, a tego zupełnie nie potrafiła sobie wyobrazić.
Pine Ridge stało się wygodniejsze niż dom. Nie mogła zaprzeczyć, że wciąż kocha Alexa, zawsze będzie go kochać, ale nie mogła też zapomnieć, że podczas tych pięciu miesięcy spędzonych w rezerwacie była wolna. Popołudniami nie musiała odgadywać nastrojów męża i odpowiednio do nich się zachowywać. Nie budziła się w środku nocy przerażona, że znowu zrobiła coś źle. Nie była bita, posiniaczona, kopana.
W miasteczku widziała raz, jak nastolatek kopie kundla, bo ten wyciągnął mu z kieszeni spodni paczkę papierosów. Pies był stary i na wpół ślepy, przypuszczalnie miał świerzb, mimo to Cassie podbiegła i rzuciła się pomiędzy nich. Niektórzy ludzie na ulicy śmiali się, pokazując sobie ciężarną kobietę pochyloną nad kundlem, brzuchem szorującą po ziemi, wrzeszczącą na chłopca. Nazwali ją witkowan, szalona.
Cassie postąpiła instynktownie. Rezerwat był dla niej czymś w rodzaju strefy neutralnej, miejscem, gdzie bezpieczeństwo było gwarantowane. Nie zamierzała pozwolić, by coś zepsuło ten obraz.
W ostatnich dniach Willa nigdy nie było; Cassie miała wrażenie, że teraz, gdy na jakiś czas przeprowadził się do Pine Ridge, widuje go rzadziej. Spędzał mnóstwo czasu z Josephem Stojącym w Słońcu i o niczym jej nie mówił, wspomniał tylko, że w końcu uczy się zwyczajów Ludu.
Cyrus, Dorothea i pozostali mieszkańcy zajęci byli przygotowaniami do wacipi, wielkiej rady plemiennej, rozpoczynającej się na początku sierpnia. Z kilkoma innymi członkami starszyzny Cyrus ruszył na poszukiwanie rozwidlonego pnia topoli, który można by wykorzystać jako słup do Tańca Słońca. Dorothea cały wolny czas spędzała na robieniu przetworów z jagód i wywarów z korzeni gencjany; planowała, że w czasie uroczystości wymieni je na wzorzyste szale i wełniane chodniki. Zapakowawszy słoje w wielkie pudło, wybierała się do Marjorie Dwie Pięści na wyszywanie i zaproponowała, żeby Cassie poszła z nią, bo to pomoże jej na chwilę zapomnieć o kłopotach.
Cassie już trzecie popołudnie z rzędu siedziała z grupą starych kobiet i czuła się coraz bardziej nie na miejscu, psując układ paciorków na bransoletach, kurtkach i mokasynach. Dorothea odłożyła sakiewkę, którą wyszywała, i wzięła w palce narzutę Rosalynn.
– To będzie dobry towar na wymianę – powiedziała. – Handel jest najlepszą częścią weekendu.
– Och, sama nie wiem – zawahała się Marjorie. – Chociaż jestem za stara na tańce, lubię oglądać młodych przebranych w kostiumy. I lubię bębny. Są takie głośne.
Dorothea wybuchnęła śmiechem.
– Może gdyby Cassie stanęła blisko muzyki, dziecko wcześniej by się urodziło.
Cassie najmniej na tym zależało. Nie wiedziała nic o noworodkach, nie zastanawiała się nad problemami takimi, jak przewijanie, odbijanie i karmienie. Myślała o dziecku bardziej jako o celu, choć w samym końcu, jego ostateczności, było coś, czego w gruncie rzeczy nie chciała oglądać.
Drzwi się otworzyły, w progu stanął Will, wpuszczając do wnętrza szum letniego deszczyku. Nie uświadamiając sobie tego, co robi, Cassie wstała. Mokasyn, który wyszywała, spadł, paciorki rozsypały się i utknęły w szparach gładkiej sosnowej podłogi.
– Och – jęknęła, pochylając się, o ile jej brzuch na to pozwalał, i zbierając paciorki.
– Wiem, wiem – mruknęła Marjorie. – Przepraszasz.
– Dzień dobry, szanowne panie – powitał je z uśmiechem Will. – Jak wam idzie?
Dorothea wzruszyła ramionami.
– Będzie gotowe, jak będzie gotowe.
Will uśmiechnął się; to było dość trafne podsumowanie jego filozofii życiowej. Spojrzał na Cassie.
– Pomyślałem, że może masz ochotę na spacer albo coś w tym rodzaju.
Marjorie wstała i zabrała od Cassie paciorki.
– Doskonały pomysł – powiedziała. – Zabierz ją, zanim jeszcze coś zepsuje.
Dorothea powiodła wzrokiem od wnuka do Cassie i z powrotem.
– Ma te swoje humory – poinformowała Willa. – Może tobie uda się ją rozweselić.
Takie właśnie plany miał Will. Wyobrażał sobie, że teraz Cassie będzie we wspaniałym nastroju, skoro wkrótce stanie się lżejsza o piętnaście kilo, ale ona wydawała się coraz bardziej pogrążać w posępnej zadumie. Niemal tak, Will widział to wyraźnie, jakby już się stąd oddalała.
Miał jedną szansę i moment ten był blisko. W dniu wielkiej narady zrobi wszystko, by Cassie zrozumiała. Na razie jednak nie zaszkodzi, jeśli skłoni ją do uśmiechu.
– No i co ty na to? – zapytał.
Cassie ponad jego ramieniem wyjrzała na dwór.
– Pada – powiedziała, przestępując z nogi na nogę. Pragnęła zobaczyć Willa, była niespokojna, powinna ucieszyć się z możliwości opuszczenia tego ponurego zebrania, więc na czym polegał problem? – Zmokniemy, nie możemy iść na spacer.
Oczy Willa zapłonęły.
– Dobra, zrobimy coś innego.
Stanął w kręgu kobiet i niezgrabnie objął Cassie w pasie. Nucąc pod nosem, prowadził ją w tańcu na dwa; miażdżył przy tym swoimi kowbojkami mokasyny i robótki. Zachwycona Rosalynn zaczęła śpiewać słodkim sopranem.
Cassie zarumieniła się jak burak. Pozbawiona poczucia równowagi, musiała opierać się o Willa. Kącikiem oka dostrzegła, że Marjorie wstała, by usunąć im z drogi krzesło. Will kierował się ku otwartym drzwiom.
Dorothea, Marjorie i Rosalynn przyciskały twarze do zalanych deszczem okien, klaszcząc w dłonie i wspominając dawne czasy, gdy pod kocami szeptały z kochankiem albo próbowały zajrzeć w przyszłość, może także tańczyły w deszczu. Cassie słuchała soczystego, chóralnego śmiechu staruszek, stanowiącego zupełnie inny rodzaj muzyki i równie niewinnego jak chichoty młodych dziewcząt, do których zalecają się konkurenci.
Wpatrywała się w oczy Willa, gdy przekroczyli próg i rozchlapywali w tańcu kałuże. Cassie następowała Willowi na stopy, czując wolne poruszenia dziecka w brzuchu i zimny deszcz na policzkach. Wszystko obmywał. Przez jedną cudowną chwilę szczerze wierzyła, że tak może być zawsze.
W połowie drogi między domem Marjorie Dwie Pięści a swoim własnym Dorothea usiadła, by pomyśleć o toczącej się kołem historii. Nie była zmęczona, torba z robótkami także nie zaczęła nagle jej ciążyć, tylko zupełnie nieoczekiwanie duch Anne, zmarłej synowej, pojawił się obok niej i jego lodowaty oddech na karku sprawił, że Dorothea nie była w stanie iść dalej.
Zachary, jej jedyne dziecko, trzydzieści sześć lat temu zakochał się w białej nauczycielce, a chociaż Dorothea nigdy nie chciała ranić syna, zrobiła wszystko, co w jej mocy, by zniechęcić go do tego związku. Kładła pod materac Zachary’ego stosowne korzenie i suszone kwiaty, modliła się do duchów, udała się nawet po radę do Josepha Stojącego w Słońcu. Ale tak miało być. W dniu, gdy Anne wyjechała z Pine Ridge, by oddalić się od Zachary’ego, w dniu, gdy Zachary osiodłał konia i przebył szmat drogi, by ją odszukać, Dorothea obserwowała to wszystko z odległości kilku metrów i kręciła głową.
Читать дальше