Will gwałtownie nacisnął hamulce. Cassie poczuła, jak napiera na pasy bezpieczeństwa, a potem uderza plecami o oparcie siedzenia. Instynktownie położyła dłonie na brzuchu. Will wpatrywał się w nią niedowierzająco. Po chwili z wyrazem absolutnego niesmaku na twarzy włączył silnik.
To ją otrzeźwiło. W końcu Will (który przecież wcale jej nie znał) poświęcił swój czas, by znaleźć dla niej schronienie. Nie miała prawa wtrącać się do jego życia, a tym bardziej je krytykować.
– Przepraszam – powiedziała.
Will bez słowa skinął głową. Kilka minut później pusta równina ustąpiła miejsca wiosce. Niektóre domy zbudowano z solidnych drewnianych pni, inne sklecono z gipsowych płyt i papy. Dzieci biegały po śniegu w adidasach i koszulkach, machając sosnowymi gałązkami.
– To są twoi najbliżsi sąsiedzi – oznajmił Will. Zmniejszył prędkość, pokazując kolejne domy. – Charlie i Linda Śmiejący Pies, Bernie Górnik, Rydell i Marjorie Dwie Pięści. Abel Mydło mieszka w autobusie na wzgórzu.
Cassie usiłowała powstrzymać nerwowy śmiech, który wzbierał jej w gardle. Wczoraj kąpała się w wannie z zielonego marmuru ze złotymi kranami. W sukni z fioletowego chińskiego jedwabiu chodziła po dywanach delikatniejszych niż oddech. Luksus panujący w domu Alexa trochę ją krępował, ale tutaj znalazła się na drugim biegunie. Była w samym środku pustkowia, ukryta pomiędzy ludźmi, którzy nie znali bieżącej wody i mieszkali w zepsutych autobusach szkolnych. Wbiła paznokcie w dłonie, by powstrzymać się od złapania Willa za rękaw i błagania go, by odwiózł ją do domu.
Przygryzając wargi, ponownie na niego spojrzała, świadoma teraz cierpienia, które w sobie nosił, poczucia straszliwej klęski ściągającego w dół kąciki jego ust. Jakie to uczucie wyjechać stąd po to tylko, by w kilka tygodni później wrócić ze względu na czyjąś trudną sytuację? Kiedy Cassie uścisnęła mu dłoń, Will odwzajemnił gest, choć zdążyła dostrzec wyraz zaskoczenia w jego oczach.
Zaparkował ciężarówkę na podwórku przed małym cementowym domkiem, natychmiast też czarny kundel, przywiązany do płotu, zaczął ujadać. Will wyskoczył z szoferki i przykląkł przed psem.
– Hej, Wheezer – powiedział. Pies tak zamaszyście machał ogonem, że obijał sobie boki. – Tęsknisz za mną?
Cassie siedziała, zbierając myśli i regulując oddech. Kiedy wysiadła, po kolana zapadła się w śniegu. Poczłapała do Willa i psa.
– Czy tu zawsze jest tyle śniegu?
Will podskoczył na dźwięk jej głosu, jakby zupełnie o niej zapomniał.
– Cóż, w większości już stopniał – odparł. – Najczęściej zaspy są tu większe od ciebie.
Wheezer skoczył i oparł się łapami o pierś Willa. Skomląc, położył uszy po sobie. Ponad jego łbem Will spojrzał na drzwi domku.
Na ganek wyszedł mężczyzna. Wzrostem dorównywał Willowi, ale był bardzo chudy. Twarz barwy orzecha miał pokrytą tak licznymi zmarszczkami, że wydawała się niemal gładka. Zszedł po schodkach do Willa. Powiedział coś w języku lakota i objął wnuka.
Cassie poruszyła się nerwowo, bijąc stopą w stopę, by otrzepać buty ze śniegu. Wheezer lizał ją po dłoni, szukając jedzenia.
– Przykro mi, nic nie mam – szepnęła.
Słysząc to, mężczyźni odwrócili ku niej głowy. Zanim jednak Will zdążył ją przedstawić, w progu pojawiła się kobieta. Miała długi biały warkocz, przerzucony przez ramię, i oczy płonące jak węgle. Zaciśnięte w pięści dłonie opierała na biodrach, gotowa do konfrontacji.
– A więc to tak – przemówiła niskim głosem w płynnej angielszczyźnie, zwracając się do Willa, chociaż nie odrywała oczu od Cassie. Powiodła wzrokiem od jej włosów do oblepionych śniegiem kolan i z powrotem, najwyraźniej znajdując w niej same wady. – Wróciłeś z wielkiego miasta i przywiozłeś nam coś takiego?
Cyrus i Dorothea Latający Koń mieszkali w jednym z około tysiąca domów zbudowanych przez państwo dla starszych wiekiem Siuksów.
Wprowadzili się do niego zaledwie dziesięć lat temu; Will prawie całe dzieciństwo spędził w chacie z bali, podobnej do tych, które mijali w drodze przez rezerwat. Rządowe domy uważano za komfortowe według standardów plemienia. Miały bieżącą wodę, prąd i toaletę, które to udogodnienia okresowo działały. Z wyjątkiem wąskiej łazienki resztę domu stanowiło jedno pomieszczenie.
Część kuchenna, gdzie siedziała Cassie, była bardzo czysta, chociaż urządzona sprzętami z lat pięćdziesiątych: szafki miały zielone blaty z formiki w złote cętki, przymocowany do ściany stół zrobiony był ze sztucznego różowego marmuru. W rzędzie wiszących szafek z surowego drewna brakowało drzwiczek, a puszki i słoje poustawiano pod zlewem i na półkach z pustaków i desek. Była też lodówka, rzeczywiście bardzo stara, z wentylatorem na wierzchu, która jęczała i dygotała co kilka sekund.
Reszta pomieszczenia dzieliła się na wielki salon i „sypialnię”, oddzieloną zasłonką z perkalu. W salonie nie pasujące do siebie sofa i fotel stały na rdzawym chodniku. Na jednym końcu sofy leżała kulka włóczki przebita drutami, na drugim skórzana torebka częściowo już wyszyta niebieskimi paciorkami. Wielka drewniana szpula w rodzaju tych, których budowlańcy używają do nawijania kabli elektrycznych, służyła jako stolik; wznosił się na niej wysoki stos magazynów sprzed trzech, czterech lat.
Cassie nie widziała sypialni, do której Will zabrał dziadków, żeby porozmawiać z nimi na osobności. Słyszała ich szepty, właściwie syczenie, ale i tak nic nie rozumiała, jako że rozmawiali w języku lakota. Bębniąc palcami po blacie, policzyła do dziesięciu. Przesunęła dłonią po niewielkim wzniesieniu brzucha. Robię to dla ciebie, powiedziała w myślach.
Pierwszy zza zasłony wyszedł Will; twarz miał ściągniętą. Za nim szła babka z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, procesję zamykał dziadek. Sprawa była trudniejsza, niż Will sobie wyobrażał, ponieważ Cyrus i Dorothea w życiu nie słyszeli o Aleksie Riversie i nie potrafili pojąć, dlaczego Will musiał przywozić Cassie aż do Pine Ridge. Opowiedział dziadkom o wszystkim, łącznie z biciem i ciążą, mimo to patrzyli na Cassie, jakby była kobietą upadłą, która sama sobie jest winna.
– Cassie Barrett – przedstawił Will, specjalnie pomijając nazwisko po mężu – a to moi dziadkowie Cyrus i Dorothea Latający Koń. Z radością będą cię gościć aż do narodzin dziecka.
Cassie wbrew sobie zalała się rumieńcem, zaczynającym się od brzucha, a kończącym na policzkach. Powiedziała sobie, że to nie wstyd, tylko ulga.
– Dziękuję – rzekła cicho, wyciągając rękę. – Nie wiecie, ile to dla mnie znaczy.
Ani Cyrus, ani Dorothea nie uścisnęli jej dłoni. Poczekała chwilę, później wytarła ją drżącą o płaszcz i opuściła bezwładnie. Will zbliżył się i nachylił do jej ucha.
– Wymyślę jakąś historię, zanim zostawię cię z nimi samą – mruknął. – Zaufaj mi, oni po prostu muszą cię poznać. – Ścisnął ją za ramię, po czym znowu zwrócił się do dziadków: – Sprawdzę, czy Abel Mydło jeszcze żyje – powiedział lekko. – Jest mi winien pięćdziesiąt dolców. – Ruszył ku drzwiom, przy których już czekał Wheezer. – Pamiętajcie, mówcie po angielsku. Obiecaliście.
Cassie przez kilka sekund wpatrywała się w zamknięte drzwi, za którymi zniknął Will. W szumie płynącej wody słyszała, jak Dorothea mruczy coś w języku lakota. Kobieta od czasu do czasu oglądała się przez ramię, jakby chciała się przekonać, czy Cassie wciąż tu jest. Nie ulegało wątpliwości, że staruszka mówi po angielsku, powinna więc dać przybyłej szansę. Cassie wyprostowała się i zwróciła do Cyrusa:
Читать дальше