Położył dłoń na jej tyłku i odepchnął dziewczynę.
– Przepraszam – zwrócił się do mnie – ale jeśli będziesz słuchać, zepsujesz całą niespodziankę.
Jennifer nie wiadomo skąd wyjęła notatnik i wyplątała ołówek z długich czarnych włosów. Notowała gorączkowo. Raz, kiedy go o coś zapytała, Alex zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów. Próbowałam ich obserwować, ale ludzie wchodzili między nas, ściskając mi dłoń i wygłaszając komunały, które równie dobrze mogły być w obcym języku. Zgubiłam Alexa w morzu opalonych twarzy. Myślałam, że zemdleję, chociaż nigdy w życiu nie mdlałam, a potem nieoczekiwanie Alex stanął przy mnie i uświadomiłam sobie, że wcale nie czułam się źle; po prostu na chwilę zabrakło mi połowy.
Na kilka dni przed ślubem śniło mi się, że Connor spotkał się ze mną o zmierzchu w Serengeti i powiedział, że popełniam największy błąd swojego życia.
– To nie jest tak, jak ci się wydaje – mówiłam we śnie do Connora. – Nie zadurzyłam się w nim, bo jest aktorem…
– Wiem o tym – przerwał mi Connor. – Sprawa jest jeszcze gorsza. Nie zauważasz tego wszystkiego, co widzi reszta świata, ponieważ całą uwagę skupiasz na postrzeganiu go jako ptaszka ze złamanym skrzydłem, którego możesz uleczyć…
– O czym ty mówisz? – wybuchnęłam. – On nie jest biedakiem potrzebującym dobroczyńcy. – Skoncentrowałam się, usiłując spojrzeć na sprawy wzrokiem Connora. Nie próbowałam go zastąpić, ale było wystarczająco dużo podobieństw pomiędzy moim związkiem z Connorem w dzieciństwie a obecnym związkiem z Alexem, bym uświadomiła sobie, że muszę ich obu porównywać. Podobnie jak Connor, Alex mnie ochraniał – i był jedyną osobą, którą dopuściłam do siebie na tyle blisko, by mógł to robić. Tak samo jak Connor, Alex potrafił kończyć zdania za mnie. Jedno ich różniło: Connorowi przyszłam z pomocą za późno, natomiast pojawiłam się w samą porę, by zaopiekować się Alexem.
We śnie po równinie przebiegło stado zebr; wyrwały mnie z zamyślenia i Connor przystąpił do ataku:
– Tylko ty możesz sprawić, że wszystko lepiej się ułoży, Cassie, czy tego nie rozumiesz? To robisz najlepiej. Opiekowałaś się matką, ojcem, mną i Ophelią. Kolekcjonujesz cudze problemy, tak jak inni kolekcjonują rzadkie monety.
W tym punkcie snu usiłowałam się obudzić. Nie chciałam wierzyć Connorowi, nie chciałam go słuchać.
– Istnieje pewien problem ze zranionymi ptakami, Cassie – mówił Connor. – Albo pewnego dnia od ciebie odlecą, albo ich stan nigdy się nie poprawi. Choćbyś nie wiem co robiła, nie uleczysz ich rany.
Po tych słowach poczułam, że dryfuję ku świadomości. Wpatrywałam się w Connora, którego obraz z wolna się rozpływał. Spojrzałam mu prosto w oczy.
– Kocham Alexa – wyznałam.
Connor cofnął się jak po ciosie. Wyciągnął ku mnie rękę, ale jak często zdarza się w snach, był za daleko. Uświadomiłam sobie, że od jakiegoś czasu tak między nami jest.
– Niech Bóg ma nas w opiece – powiedział.
Trzy dni przed naszym ślubem pojechaliśmy z Alexem spędzić noc nad jednym z małych jezior, których pełno było w okolicy. Do dżipa zapakowaliśmy dwa nylonowe śpiwory, namiot, garnki i naczynia. Nie pytałam Alexa, skąd to wszystko wziął, zaczynałam rozumieć, że wycisnąłby krew z kamienia, gdyby chciał. Pod niskim drzewem o płaskich liściach zaczął rozbijać dwuosobowy namiot z wdziękiem doświadczonego biwakowicza. Zaskoczona, usiadłam na miękkiej ziemi.
– Gdzie się tego nauczyłeś?
– Zapominasz, że wychowałem się nad zatoką – rzekł z uśmiechem. – Przez całe życie biegałem po dworze.
Zapomniałam. Ale łatwo było zapomnieć, kiedy świat widział przede wszystkim eleganckiego, uprzejmego Alexa Riversa. No bo na pierwszy rzut oka cóż mogło łączyć mężczyznę, który przywiózł strój wieczorowy do wąwozu Olduvai, z mężczyzną, który siedział przede mną w kucki i montował trójnóg piecyka.
– Jest pan prawdziwym studium kontrastów, panie Rivers – oświadczyłam.
– To dobrze – mruknął Alex. Podszedł do mnie i zabębnił palcami po moich żebrach. – Bo w takim razie szybko się mną nie znudzisz.
Uśmiechnęłam się na te słowa. Kiedy chciałam mu pomóc w wypakowywaniu pozostałych rzeczy z samochodu, Alex delikatnie popchnął mnie w cień.
– Odpoczywaj, pichouette – powiedział. – Ja to zrobię.
Nazywał mnie pichouette, a choć nie wiedziałam, co to znaczy, podobało mi się brzmienie tego słowa, które toczyło się z jego ust niby trzy gładkie kamyczki. Lubiłam, kiedy w łóżku czasami używał fraz z francuszczyzny Cajunów. Przede wszystkim oznaczało to, że się zapominał, bo wracał do tego języka, kiedy przestawał się pilnować. Lubiłam też rytm i miodową słodycz słów. Nasłuchiwałam, gdy szeptał z ustami wtulonymi w moją szyję, i udawałam, że to pochwały mojej cudownej skóry i pięknych oczu, zapewnienia, że nigdy nie pozwoli mi odejść.
Kiedy skończył rozbijać obóz, poklepałam ziemię obok siebie. Ale on nie usiadł, tylko z plecaka wyjął trzyczęściową wędkę. Złożył ją, odkręcił żyłkę i nabił przynętę. Przez następne pół godziny patrzyłam, jak stoi po kolana w wodzie, zwija żyłkę i znowu zarzuca; jaskrawa linka ze świstem przecinała powietrze niczym pocisk.
– Niewiarygodne – mruknęłam. – Czujesz się tutaj jak u siebie w domu. Jak ci się udaje znosić Los Angeles?
Alex wybuchnął śmiechem.
– Ledwo, ledwo, chére, choć bywam tam tylko wtedy, gdy muszę. Ranczo w Kolorado to trzysta akrów raju, gdzie mogę łowić ryby, jeździć konno i robić, co dusza zapragnie. Do diabła, mogę nawet biegać nago. – Przeklął swojego pecha, rzucając wędkę na ziemię. – Nigdy dobrze mi z tym nie szło. – Odwrócił się do mnie, jego usta wolno wyginały się w uśmiechu. – O wiele lepiej radzę sobie gołymi rękami.
Ruszył prosto na mnie z szeroko rozpostartymi palcami. W ostatniej chwili mnie wyminął i zniknął pośród drzew. Wrócił z długą cienką gałęzią i ostrym nożem. Kucnął, położył gałąź na kolanie i zaostrzył jej czubek, potem znowu wszedł do wody.
Stał w absolutnym bezruchu z uniesioną dłonią, w której trzymał prowizoryczny oszczep; jego cień kołysał się na tafli jeziora. Zdążyłam tylko nabrać powietrza w płuca, kiedy spuścił gałąź w wodę, by zaraz ją unieść. Na jej końcu miotała się ryba. Alex triumfalnie odwrócił się ku mnie.
– Kiedy jesteś w Tanzanii, postępuj tak jak Tanzańczycy – po wiedział.
Byłam zdumiona.
– Skąd… skąd wiesz, jak to robić?
Alex wzruszył ramionami.
– To kwestia cierpliwości i refleksu. Jestem przyzwyczajony do robienia tego bez patyka. – Odszedł tak daleko, że nie widziałam jego twarzy, i wrzucił wędkę do płóciennego worka. – Można powiedzieć, że nauczył mnie tata.
Na kolację zjedliśmy kilka smażonych ryb, potem się kochaliśmy, na koniec zasnęliśmy owinięci kocem, ja przytulona plecami do jego piersi. Kiedy usłyszałam, że Alex regularnie oddycha, odwróciłam się ku niemu, studiując jego twarz w srebrnej poświacie księżyca.
Przenikliwy krzyk sprawił, że Alex gwałtownie się poderwał, zrzucając mnie z posłania na ziemię. Potrząsnął głową, by rozproszyć senność, i sprawdził, czy ze mną wszystko w porządku.
– Głos dochodzi z daleka, tylko brzmi, jakby był tużtuż – powiedziałam, wspominając moje pierwsze noce w Afryce.
– Czy ty wiesz, jak ja nienawidzę biwaków? – zapytał cicho Alex.
Usiadłam i popatrzyłam na niego ze zdziwieniem.
Читать дальше