Mimo napięcia tych myśli ksiądz Siecheń czuł, że przy wszystkich pozorach wzburzenia pozostaje obojętny, nieomal chłodny. Zastanowił się, o ile te gorączkowe rozważania, te pytania namiętne i skłócone są w nim niekłamaną potrzebą, a o ile nawykiem, który może rodzić się z częstego i nie zawsze świadomego obcowania z własną słabością. Już sama wątpliwość kazała mu raczej ten drugi powód uznać za prawdziwszy. Więc zawsze ucieczka? Któż nie ucieka, w kim nie czai się paniczny strach?
– Inni! Po cóż innych wywołujesz? A ty, ty sam? Twoja wiara?
– O, jak łatwo schronić się w wiarę!
– Nareszcie odrzuciłeś tarczę, za którą lubisz się skrywać.
– Iluż ludzi zasypia z modlitwą na ustach, ileż rzucamy słów podobnych grudom ziemi, którą przysypujemy gnijącą padlinę?
– Mów: ja zasypiam. Mów: nie ufać żarliwym pragnieniom, nie dowierzać zbyt łatwo wzniosłym porywom.
– To prawda. Czemu myślę o zbawieniu, potępieniu i łasce?
– Czy rzeczywiście te sprawy dotykają cię najsilniej i obchodzą najżywiej? Przecież to fałsz. Nie żyjesz samą wielkością.
– Tak. Moje życie składa się z tysiąca drobiazgów, do których jestem przywiązany.
– Więc może bojąc się siebie pomniejszyć, wolisz ich nie dostrzegać?
– Nie wiem.
– Śmieszny człowieku! Niechętnie widzisz swoją małość. Jednak kiedyś byłeś szczerszy wobec siebie samego. Nie wołałeś imienia Pana, aby ugasić swój niepokój. Pamiętasz?
– To dawno, tyle lat minęło.
– Ale dobrze pamiętasz? Czułeś…
– O, tak! Czułem wtedy, że jest we mnie jakaś tajemnicza siła, która gdy przychodzi do głosu, podszeptuje mi nagląco i usilnie, abym zgiął kolana, ukląkł i modlił się.
– Modliłeś się?
– Nie. Wiem: czyści są ludzie, którzy pragną modlitwy, lecz nie modlą się. Ilekroć słyszałem w sobie to gorące drżenie, ogarnął mnie wstyd. Lękałem się, czy nie ulegam chwilowemu wzruszeniu, czy tęsknota, która takim ciężarem uciskała moje serce, nie była błahą w istocie i powierzchowną. Bałem się sztuczną egzaltacją podsycać ten jakże jeszcze nieśmiały i może zwodniczy płomień.
– A widzisz, widzisz…
– Przerażała mnie myśl, iż pierwsze w moim życiu słowa prawdziwej modlitwy mogłyby wkrótce zdradzić, iż źródło, które, jak łudziłem się, we mnie bije, jest skąpe i chociaż nigdy nie wytrysło – wkrótce odsłoni puste dno.
– A teraz, pomyśl, ile teraz jest w tobie pychy, gdy chcesz się dręczyć swoim zbawieniem. Ty, ciągle tylko ty. Skarżysz się na rozdźwięk, jaki powstaje między tobą a ludźmi. Czyja to wina? Czy nie twoja? Czy nie troszczysz się więcej o siebie niż o innych? A może myślisz tylko o sobie? Ile w twoich czynach poświęcanych drugim jest miłości własnej? Nie mów znowu: nie wiem. Albo: nie chcę, nie mogę ciągle męczyć się. Ileż razy powtarzałeś, że nie dla spokoju jest człowiek stworzony? Czyżby to były tylko słowa? A może przywoływałeś niepokój fałszywy, aby jego mistycznym narkotykiem uśpić niepokój prawdziwy, który całego cię przenika i z którym musisz żyć, lecz o którym nie chcesz wiedzieć?
– Niepokój? Jaki niepokój?
– Dlaczego biegłeś teraz?
– Tak, biegłem.
– Przed czym, czy przed kim uciekałeś?
– Uciekałem?
– Musisz to wiedzieć. Cofnij się nieco wstecz, o godzinę, kiedy szedłeś tutaj.
– Wiem. Było ciemno. Omal nie zabłądziłem.
– Po drodze przypomniałeś sobie słowa, których przed latami użył biskup Łużański jako wstępu do jednego ze swoich kazań rekolekcyjnych.
– Pamiętam.
– Był to fragment z traktatu św. Cypriana „O nieśmiertelności”. Z pięciu zdań, jak pięć okrzyków piętrzących się jedno za drugim, utkwiły ci w pamięci dwa środkowe.
– I teraz je pamiętam: „Niech się boi umierać, kto nie ma przynależności do Krzyża i męki Chrystusa. Niech się boi umierać, kto z tej śmierci przejdzie do śmierci drugiej.”
– A kiedy zobaczyłeś Siemiona? Kiedy zostałeś z nim sam?
– Widziałem wielu umierających.
– Lecz oni bali się. Ty mogłeś wówczas nie bać się. Ich cierpienie zabierało twój strach. Czy nie spodziewałeś się ujrzeć w oczach Siemiona lęku? Byłeś pewny, że jego usta rwać będą jakieś słowa nieprzytomne i przerażone. Miałeś gotową formułkę na strach. A gdy go nie znalazłeś, cóż uczyniłeś ze swoim własnym strachem? Przypomnij sobie, o czym myślałeś, słuchając grzechów Siemiona? Czy spowiadając go byłeś z nim razem? Uciekłeś o wiele wcześniej, niż pozwoliłeś sobie to jawnie uczynić wobec siebie samego.
– Dosyć już. Nie chcę o tym myśleć teraz. Jutro…
– Gdy patrzę na jakiegoś człowieka lub myślę o nim, prześladują mnie nieraz dwa obrazy. Jeden ukazuje mi tego człowieka jako dziecko, a drugi zmienia żyjące rysy w umarłe. Są ludzie, których łatwo wyobrazić sobie leżących w trumnie. Można również o nich myśleć i jako o dzieciach. Inni dają się uchwycić tylko w tej chwili, którą przeżywają. Gdy tacy nagle umrą, śmierć ich musi przerażać. Świadomość, że już nie żyją, nie znajduje wtedy w moim odczuwaniu żadnego pokrycia, żadnego usprawiedliwienia i wytłumaczenia. Pozostaje ciągle żywa pamięć o kimś śmiejącym się, działającym, pełnym radości i siły, pamięć zupełnie rozbieżna z myślą o śmierci. Jak obcować ze śmiercią cudzą, aby ta śmierć nie stawała się moją własną? O, Panie! Czyż nie napiętnowałeś nas śmiercią, abyśmy żyli w okrutnym lęku i żebyśmy musieli sobą pogardzać? Któż bez drżenia serca może stanąć wobec Twego znaku? Gdyby na Zaduszki ludzie zamiast składania białych kwiatów i palenia łagodnych świateł musieli z odkrytymi głowami zstępować w ogromną i mroczną dolinę, gdyby czczono pamięć zmarłych chóralnym śpiewem żałobnych pieśni pod niebem nocy, wśród łopocących czarnych chorągwi, gdyby krzyże z umierającym Chrystusem znaczyły wędrówkę pokutników, iluż odważyłoby się wejść na tę drogę, ilu zniosłoby prawdziwy obraz śmierci w całej jego grozie? Współczucie? Nie, to nie ono budzi strach. Kiedy ktoś nagle umiera, boję się o siebie, a współczuciem i żalem bronię się tylko przed strachem. Czy można inaczej? Od chwili narodzin żyjemy zawsze ze swoją śmiercią. Z każdą minutą śmierć dojrzewa w nas, rozrasta się i umacnia. W każdą radość, w każde uniesienie wplątany jest ten posępny cień. Żyjemy, powoli umierając. Może się nam wydawać, iż jesteśmy po brzegi wypełnieni życiem, a tymczasem jest w nas sama już tylko śmierć. Budząc się rano, nie mogę wiedzieć, czy zobaczę bliski wieczór lub jeszcze bliższe południe. I wiem: nie boję się śmierci, dlatego że mogę być potępiony. Nie chcę umierać i myśl o śmierci przeraża mnie, ponieważ kocham siebie, kocham nawet w nienawiści i pogardzie, jaką do siebie czuję.
– A przynależność do Krzyża?
– Krzyż? Chrystus też się bał. Czyż nie prosił na Górze Oliwnej: „Ojcze, wszystko Ci jest możliwe, oddal ode mnie ten kielich?” Czy nie zawołał w godzinę męki: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”
– Ale czy twój strach jest cierpieniem ofiary? A twoja samotność?…
Ksiądz Siecheń podźwignął się i jak lunatyk, wyciągnąwszy przed siebie ręce, począł się przedzierać przez gąszcz zagajnika. Szedł wolno, co krok potykając się o nierówny grunt. Gałęzie, których kształtu nie mógł w mroku rozpoznać, uderzały go po głowie i ramionach. Zasłonił więc twarz dłońmi i posuwał się naprzód po omacku, ogarnięty ze wszystkich stron ciemnością. Nie myślał teraz o niczym. Chciał się jak najprędzej wydostać stąd, odetchnąć innym powietrzem, przestrzenią, wolnością. Był pewny, że dróżka, z której zboczył, powinna biec gdzieś w pobliżu. Kiedy się jednak po dłuższym błądzeniu zatrzymał, aby zaczerpnąć oddechu, znajdował się wśród tego samego krajobrazu, pomiędzy niezmienną gęstwą świerków. Jar, który z wysoka i przy świetle dziennym wydawał się tak niewielki, teraz rozrósł się do ogromnej przestrzeni, leżał dokoła niby głębokie dno mulistej rzeki, pozbawione światła i pełne ociężałych wodorostów.
Читать дальше