Jim, najmłodszy brat Berta, miałby trochę miejsca, ale dla koni, nie dla ludzi.
Okazuje się, że Rosemary i ja, jako goście honorowi, mamy spać w pokoju Berta. To pokój, w którym mieszkał, zanim wyjechał ze Stanów, i w którym razem z Kate spędzili swoją ostatnią noc w tym domu. Stoją tam łóżeczko i kołyska. Claire proponuje, że zabierze je na dół, ale przekonujemy ją, że wcale nam nie przeszkadzają. Jesteśmy tak zmordowani, nie zmęczeni, ale właśnie zmordowani, że jest nam wszystko jedno, gdzie będziemy spać; naturalnie, o ile uda nam się zasnąć.
Kładziemy się wcześnie. Oboje staramy się nie myśleć i nie rozmawiać o tym, że na tym samym prześcieradle i pod tymi samymi kocami jeszcze niedawno spali Kate i Bert. Czuję nawet perfumy Kate, Magie Noire, które wybrał dla niej Bert. Wiem, że Rosemary też rozpoznała ten zapach.
Tulimy się do siebie i płaczemy. Za dużo się tego dzisiaj uzbierało: szczegółowe wiadomości o tym, jak umarli i jakie to było makabryczne, dyskusje o kremacji, wszystkie formalności, a do tego potworne zmęczenie. Krótka drzemka Rosemary w samolocie i moja w Ocean Grove to stanowczo za mało jak na nasze potrzeby.
Przez kilka godzin popłakujemy sobie i prawie milczymy. Prawdę mówiąc, nie ma o czym rozmawiać. Jak w ogóle można debatować nad czymś takim?
W końcu, już po północy, Rosemary zasypia. Poznaję to po równomiernym oddechu, czasem tylko przerywanym przez żałosny ni to jęk, ni to szloch. Jednak, dzięki Bogu, Rosemary nie budzi się. Ostrożnie uwalniam się z jej objęć i wyciągam na kołdrze.
Prawdopodobnie szybko zasnąłem, ponieważ nie pamiętam, żebym długo czekał na sen. Tym razem to prawdziwy sen, bez chemicznego wspomagania. Odpływam w nicość.
Kiedy się budzę, jest jeszcze ciemno. Powodem przebudzenia nie jest żadna fizjologiczna potrzeba. Przepełnia mnie dziwny, wewnętrzny spokój. Mam świadomość tego, co się stało, ale teraz wszystkie te wydarzenia wydają mi się częścią mnie samego i wiem już, że potrafię je zaakceptować. Leżę z otwartymi oczami, patrzę w ciemność i wdycham delikatny zapach perfum Kate. Czuję się pogodzony z samym sobą i niczego się już nie boję. Zaczynam podejrzewać, że to objawy psychozy. Uczucie tak absolutnego wyzwolenia i oderwania wydaje się co najmniej nienaturalne w tych okolicznościach. Z tą myślą zasypiam.
Zdarzenie, o którym teraz zamierzam opowiedzieć, wykracza poza doświadczenie większości ludzi. W świetle kryteriów wyliczonych w przedmowie nie może być uznane za prawdziwe. Jeśli nie czytaliście przedmowy albo zapomnieliście, czego dotyczy, proszę, przeczytajcie ją jeszcze raz.
Cała ta opowieść byłaby łatwiejsza do napisania i bardziej „prawdziwa” – w znaczeniu „wiarygodna” – gdyby nie poniższy ustęp. Jednak skoro zdecydowałem się przedstawić prawdę, nie mogę pominąć i tego doświadczenia.
Rano budzę się z tym samym uczuciem niewyobrażalnego spokoju. Sprawia mi przyjemność myśl, że może w nocy umarłem i że to właśnie jest śmierć – stan wszechogarniającego spokoju.
Lekko obracam głowę, na tyle tylko, by przekonać się, że Rosemary wciąż śpi. Nie odczuwam najmniejszej potrzeby ruchu.
W tym dziwnym stanie zawieszenia pomiędzy życiem i śmiercią pozostaję jeszcze przez bliżej nieokreślony czas, obserwując słońce przesuwające się za oknem.
W pewnym momencie w mój błogostan wkrada się niepokój o to, co się dzisiaj wydarzy. Ostrożnie przesuwam się na skraj łóżka i unoszę do pozycji siedzącej. Trwam tak przez kilka minut, patrząc przez okno na podwórze.
Potem wstaję. W tej samej chwili czuję potężne uderzenie w plecy. Opadam na kolana. Ręce zwinięte w pięści lądują na starym, poprzecieranym dywanie. Przez kilka sekund nie mogę złapać tchu.
Kiedy mi się to w końcu udaje, łapie mnie tak spazmatyczny szloch, że prawie wymiotuję. Pomiędzy kolejnymi napadami rozpaczliwie chwytam oddech, ale wszystko to dzieje się tylko na zewnątrz.
W środku poznaję sprawy, o których nie mam prawa nic wiedzieć. Kręci mi się w głowie. Wiem, że za chwilę zemdleję. Wtedy czuję ręce Rosemary na moich rozdygotanych ramionach i jej łzy na moich nagich plecach.
– Co z tobą, kochanie? Źle się czujesz? Zawołać kogoś?
Zostało mi jeszcze akurat tyle sił i przytomności umysłu, aby pokręcić głową, że nie. W dalszym ciągu klęczę, podpierając się rękami o podłogę. Nie mam siły się podnieść. Rosemary klęka obok, jedną rękę kładzie mi na barkach, drugą ujmuje mnie za nadgarstek. Wyglądamy jak zapaśnicy na macie podczas szkolnego meczu. To wspomnienie, ten obraz przemyka mi przez głowę, ale zaraz wypierają go inne obrazy, niezwykle intensywne i silniej wryte w pamięć niż jakiekolwiek inne wspomnienia.
Staram się głęboko oddychać. Stopniowo udaje mi się opanować drżenie rąk. Rosemary pyta, czy, moim zdaniem, to udar albo zawał serca i czy wezwać lekarza. Muszę coś odpowiedzieć.
W pierwszym odruchu chcę zbagatelizować przeżycia ubiegłej nocy, uznać, że tak naprawdę nic się nie wydarzyło, a winę za mój stan przypisać histerycznym skłonnościom. I nade wszystko – zachować to dla siebie. A jednak nie wolno mi tego zrobić; nie tego ode mnie oczekują. Moim obowiązkiem jest podzielenie się tym, co wiem, lub wydaje mi się, że wiem, z innymi, przede wszystkim z Rosemary. W pewnym szczególnym sensie jestem posłańcem, w najgorszym wypadku – posłańcem do samego siebie.
– Najdroższa, wydarzyło się coś, o czym nie wiem, jak ci opowiedzieć, żebyś nie straciła dla mnie szacunku. Wiem tylko, że muszę ci to powiedzieć. To konieczne, nawet jeśli nie potrafisz tego zaakceptować.
Siadam na podłodze, krzyżując nogi. Niespodziewanie uświadamiam sobie własną nagość. Siedzę nagi w smudze słonecznego światła wpadającego przez okno.
– Rosemary, mogłabyś zamknąć drzwi od sypialni na klucz? Nie zrobiłem tego wczoraj wieczorem na wypadek, gdyby ktoś nas potrzebował.
Rosemary podnosi się, przechodzi przez pokój i przekręca staroświecki klucz w zamku. Wraca, siada przede mną na piętach.
Zastyga w tej pozycji. Patrzy mi w oczy, czeka.
– To się zaczęło, a może stało, w środku nocy. Nie wiem, która mogła być godzina. Obojgu nam udało się wreszcie zasnąć.
– Po jakimś czasie obudziłem się z uczuciem nieopisanego spokoju.
– To było trochę tak, jakby nagle ustąpiła długotrwała, wysoka gorączka. Świat wydaje się wtedy jakby odnowiony, a my jesteśmy jego częścią. To było coś podobnego. Z początku myślałem, że zwariowałem. Skąd ten spokój, skoro właśnie straciliśmy Kate, Berta, Dayiel i Mię? Nie mogłem tego zrozumieć. A jednak ten dziwny psychiczny dystans nie budził we mnie niepokoju.
– Rano obudziłem się świeży i wypoczęty – kontynuuję.
– Nie chciało mi się nawet ruszyć palcem. Chciałem jedynie na zawsze pozostać w tej nirwanie spokoju. Wciąż nie rozumiałem, skąd bierze się moje zadowolenie i beztroska; mamy dzisiaj tyle spraw do załatwienia i wszystkie czekają zaraz za drzwiami tego pokoju.
– Zsunąłem się z łóżka i stanąłem na podłodze. Wtedy zaczęły się dziać rzeczy, w które trudno uwierzyć. Ale proszę, nic nie mów, tylko słuchaj. Chcę ci opowiedzieć wszystko po kolei.
Silę się na spokój, ale w środku jestem roztrzęsiony.
– Kiedy wstałem, jakieś potężne uderzenie w plecy rzuciło mnie na ziemię. Nie mogłem złapać tchu, tak jak wtedy, gdy znalazłaś mnie na podłodze. I właśnie wówczas zrozumiałem, co mi się przydarzyło tej nocy, co mnie tak uspokoiło, i wbrew wszystkiemu, pocieszyło.
Robię kolejny głęboki wdech, usiłując przetłumaczyć coś, co nie było słowami, na język zrozumiały dla Rosemary, chociaż wiem, że ona i tak nigdy w to nie uwierzy. A jednak muszę jej powiedzieć. Opowiadanie o tym jest częścią całego doświadczenia.
Читать дальше