Jest miła i uprzejma, sadza mnie na jednym z foteli zarezerwowanych dla załogi, opuszcza oparcie i daje jakąś pastylkę. Pyta, czy jestem w ciąży. Pokazuję palcem na Berta, Mię, Day i Willsa.
– To moja rodzina.
Stewardesa z pewnością myśli, że jestem kimś w rodzaju chłopki z Arkansas albo fanatyczną katoliczką. Jest jednak bardzo życzliwa. Irma stewardesa przez cały lot pomaga Bertowi i Willsowi przy dziewczynkach.
Kiedy w końcu lądujemy w Nowym Jorku, mamy blisko sześciogodzinne opóźnienie.
Mama czeka na lotnisku, od sześciu godzin to jej główne zajęcie. Przyjechała prosto z New Jersey, gdzie rodzice mają dom na plaży, w którym od siedmiu lat spędzają każde wakacje. To piękny, stary dom, w pięknym, starym miasteczku o nazwie Ocean Grove. Pamiętam, że byłam nim zachwycona, kiedy wybrałam się tam pięć lat temu. Teraz jednak taka przerwa w podróży kosztowałaby nas dodatkowo siedemset dolarów, na co nie możemy sobie pozwolić.
Wychodzę z samolotu biała jak ściana. Mię trzymam na rękach, Bert dźwiga Dayiel i nasz ręczny bagaż. Wills taszczy kolejną torbę. Jestem naprawdę u kresu. I wtedy widzę mamę, jak zawsze roześmianą, i z taką miną, jakbyśmy się właśnie przypadkiem spotkały gdzieś na ulicy. Ryczę jak bóbr. Wcale nie czuję się dorosła, lecz jak mała dziewczynka, która się zgubiła i teraz właśnie znalazła swoją mamusię.
Kiedy pierwsze emocje opadają, Bert zagląda do naszych biletów.
– Spóźniliśmy się na połączenie do Oregonu. Mogę ci zostawić na chwilę Dayiel? Muszę się zorientować, co robić.
Tylko kiwam głową. Karmię Mię. Założę się, że przez to wszystko moje mleko skwaśniało, ale dzięki temu mam chwilę spokoju.
Kiedy Mia przysypia, oddaję ją mamie. Mama pilnuje też Willsa, który pilnuje Dayiel, a mnie nagle urywa się film, spadam w czarną otchłań.
Kiedy się budzę, jest przy mnie Bert. Uśmiecha się wyraźnie zadowolony.
– Chcieli nam dać pokój w „Hiltonie” do jutra, ale powiedziałem, że mamy gdzie się zatrzymać, za to chcielibyśmy przesunąć rezerwację na przyszły tydzień. Długo to trwało, ale w końcu się zgodzili. Jeżeli więc Rosemary nie ma nic przeciw temu, to pakujemy się do samochodu i jedziemy do Ocean Grove. Co wy na to?
Kiedy docieramy do Ocean Grove, jest już po północy. Tato śpi. Wyskakuje z łóżka, tak jak on to potrafi, zupełnie goły. Mówi, że trzymał stolik na bankiecie, na który byli zaproszeni razem z mamą, dopóki nie sprzątnięto całego jedzenia. Wtedy wrócił do domu, zadzwonił na lotnisko, a kiedy dowiedział się, że lot z Monachium jest opóźniony, postanowił się przespać i martwić dopiero nazajutrz. W naszej rodzinie nikt nigdy nie brał pod uwagę możliwości, że wydarzyła się jakaś katastrofa. Żyliśmy w rodzaju Nibylandii, gdzie wszystko złe przytrafiało się tylko innym.
Przez dwadzieścia lat, kiedy tato zarabiał jedynie na swoich obrazach, żyliśmy bez ubezpieczenia na życie, a nawet bez ubezpieczenia na samochód: w ogóle nie mieliśmy żadnego ubezpieczenia, poza rentą taty z czasów, kiedy został ranny na wojnie.
Moi rodzice byli szaleni, głupi albo mieli szczęście. Możliwe, że było to szalone, głupie szczęście, ponieważ rzadko chorowaliśmy.
Wydaje mi się, że żadne z naszej czwórki w ciągu tych dwudziestu lat nie było u lekarza więcej niż sześć, siedem razy, a i to głównie na szczepienie.
Mama jest trochę czarownicą, oczywiście dobrą czarownicą.
Całe górne piętro tego wielkiego domu w New Jersey urządziła specjalnie dla nas. Znajdujemy tu łóżeczko dla Dayiel, kołyskę dla Mii, osobne łóżka (i pokoje) dla Willsa i dla nas. Skąd wiedziała, że tu przyjedziemy? Może zaczarowała ten samolot? Kiedy byłam nastolatką, byłam pewna, że mama ma na usługach jakieś magiczne moce, dzięki którym zawsze wszystko wie. Teraz rozumiem, że to nie ma nic wspólnego z czarami. Ona po prostu ma silne przeczucia, ufa im i postępuje zgodnie z tym, co jej podpowiadają. Nigdy jednak nie zdoła przewidzieć tego, co się nam przydarzyło. Jest taką bardziej praktyczną czarownicą.
Śpimy jak zabici. Jest już dobrze po dziesiątej, kiedy słyszę, że Bert wygrzebuje się z łóżka, żeby przynieść mi Mię. Po raz pierwszy przespała całą noc, a jeśli nawet się budziła, to my tego nie słyszeliśmy. Bert kładzie ją przy mnie, a ona natychmiast przysysa się do mojej piersi. Bert schodzi na dół. Wills ciągle śpi.
Jestem pewna, że rodzice, chociaż położyli się bardzo późno, zdążyli już rozegrać partię tenisa, popływać w oceanie, odbyć przejażdżkę rowerową i może nawet trochę pobiegać.
Tato wygląda jak podstarzały atleta, ale mama nigdy nie zdradzała w tym kierunku żadnego zainteresowania. A teraz, proszę, wali trzymaną oburącz rakietą w piłkę, i robi to naprawdę nie najgorzej. Codziennie rano przebiega swoje trzy kilometry, może niezbyt szybko, ale zawsze. Zastanawiam się, czy kiedy moje dzieci trochę podrosną, uda mi się wrócić do dawnej formy. Pod tym względem jestem podobna do mamy. Żaden ze mnie sportowiec, ale cenię sobie dobre samopoczucie.
Spędzamy cudowny tydzień. Dayiel nawet przez chwilę nie, może usiedzieć w jednym miejscu: to się kąpie w oceanie, to znów bawi w piasku ze swoim dziadkiem, budując zamki i pochylnie, to znowu biega po plaży, która wydaje się nie mieć granic.
Bert okazuje się iście wodnym zwierzęciem, tak samo Wills.
Kąpią się razem z tatą około dwudziestu razy dziennie. Wills ma tu mnóstwo kolegów i często znika gdzieś na dłużej. Bert i tato nie przejmują się tym tak jak ja i mam wrażenie, że w ogóle nie pilnują dzieci. Bert idzie pod prysznic z Mią; kiedy już ją przebrał, podchodzę do nich.
– W ogóle nie interesujesz się, co robi Wills? Pływa teraz po tych wysokich falach na desce, może się utopić albo zniesie go gdzieś daleko. Jesteś taki sam jak tato. Nigdy nie bierzesz pod uwagę, że może zdarzyć się coś złego.
Bert podnosi głowę i mruży oczy, ponieważ razi go słońce.
– Posłuchaj, Kate. Widzisz facetów w czerwonych kamizelkach, którzy siedzą na tych białych stanowiskach? To ratownicy.
Oni tu są od pilnowania, zwłaszcza małych dzieci, i znają to wybrzeże jak własną kieszeń. Rozmawiałem z jednym z nich, okazało się zresztą, że to kapitan straży przybrzeżnej, i wiesz, co powiedział? Że od prawie stu lat, odkąd pracują tu ratownicy, na tej plaży nikt nigdy się nie utopił. Zdaje się, że znaleźliśmy się w najbezpieczniejszym miejscu na świecie. Tak więc, nie denerwuj się i spróbuj wypocząć.
Odwracam się. Nie spodziewałam się innej odpowiedzi, ale ma rację. Odtąd staram się nie denerwować i wypoczywać. Czuję się, jakbym po latach wróciła do domu.
Mama i ja gotujemy, a mężczyźni zajmują się maluchami. Nawet wujek Robert, mój tyczkowaty młodszy brat, bierze w tym udział. Lubi Day, chociaż z zasady nie cierpi małych dzieci. Bawi się z nią, a potem, jak to on, bardzo długo i metodycznie tłumaczy nam, dlaczego uważa, że Dayiel jest wyjątkowa.
Mama odwozi nas na lotnisko. Tym razem odprawa odbywa się zgodnie z rozkładem lotów. Kiedy do akcji wkracza mama, zawsze wszystko dobrze się kończy.
Przylatujemy do Oregonu, gdzie na lotnisku odbiera nas Steve, brat Berta. Nie mam żadnych specjalnych wyobrażeń o tym, co nas tutaj czeka. Droga z lotniska zapchana jest dziwacznymi pojazdami, samochodami terenowymi, autami z przyczepami, furgonetkami, a wszystkie pędzą z ogromną, naprawdę ogromną szybkością, wpychając się między siebie i zajeżdżając sobie nawzajem drogę.
– Steve, czy tutaj nie ma żadnego ograniczenia prędkości?
Читать дальше