Rowery odkryte przez Maximiliana Carvera w małym garażu za domem były mniej zdezelowane, niż początkowo mogło się Maxowi wydawać. W gruncie rzeczy wyglądały tak, jakby nikt ich nigdy nie używał. Max uzbroił się w kilka irchowych ściereczek, wziął specjalny płyn do czyszczenia metali, z którym matka nigdy się nie rozstawała, i przystąpił do pracy. Dość szybko stwierdził, że pod warstwą pajęczyn, kurzu i brudu kryją się nowiutkie błyszczące rowery. Ojciec pomógł mu nasmarować łańcuchy i koła zębate i napompować koła.
– Chyba czeka nas wymiana dętek – powiedział Maximilian Carver – ale właściwie rowery są gotowe do jazdy.
Doprowadzając swoje nowe pojazdy do stanu używalności, Max zauważył, że jeden z nich jest mniejszy. Zaczął się zastanawiać, czy doktor Fleischmann kupował w swoim czasie rowery z myślą o przejażdżkach z małym Jacobem po plaży i ścieżkach wybrzeża. Maximilianowi Carverowi wydało się, że dostrzega w oczach syna poczucie winy.
– Jestem głęboko przekonany, że nasz stary doktor byłby wprost szczęśliwy, gdyby się dowiedział, że ktoś używa jego rowerów.
– A ja nie – burknął Max. – Ciekawe, czemu je tutaj zostawili?
– Złych wspomnień nie musisz brać ze sobą. I bez tego będą cię prześladować – odparł Maximilian Carver. – Przypuszczam, że nikt ich później nie używał. No dobra, siadaj. Zrobimy próbną przejażdżkę.
Wyprowadzili rowery z garażu. Max wyregulował siodełko i sprawdził hamulce.
– Trzeba będzie poprawić linki hamulcowe – stwierdził.
– Chyba masz rację – przyznał zegarmistrz i przystąpił do pracy. – Słuchaj, Max.
– Tak, tato?
– Przestań już może rozmyślać o tych rowerach, dobrze? To, co się przydarzyło tej biednej rodzinie, nie ma z nami nic wspólnego. Chyba powinienem był trzymać język za zębami – dodał zegarmistrz z niedającym się ukryć wyrazem zatroskania na twarzy.
– Dajmy spokój. – Max raz jeszcze sprawdził hamulce. – Tak jest dobrze.
– No to ruszaj.
– Nie pojedziesz ze mną? – zapytał Max.
– Po południu, o ile jeszcze będziesz miał ochotę, pokażę ci, gdzie raki zimują. Ale teraz, o jedenastej, muszę się spotkać z niejakim Fredem, od którego mam wynająć lokal. Interes przede wszystkim. Trzeba jak najszybciej otworzyć zakład.
Maximilian Carver zebrał narzędzia i wytarł ręce w jedną z irchowych ściereczek. Max popatrzył na niego, zastanawiając się, jaki też mógł być ojciec, kiedy miał tyle lat co on. W ich rodzinie zwykło się mawiać, że syn podobny jest do ojca, ale twierdzono również, że Irina jest podobna do Andrei Carver, co było jedną z tych idiotycznych, stereotypowych uprzejmości powtarzanych ustawicznie przez babcie, ciotki i całą tę menażerię kuzynów i pociotków pojawiających się co roku przy świątecznym stole.
– Oto Max w charakterystycznym dla siebie transie – uśmiechając się, podsumował zegarmistrz.
– A wiesz, że tuż przy tym lesie za domem jest ogród z posągami? – wypalił Max, zaskoczony równie jak ojciec zadawanym przez siebie pytaniem.
– Na pewno jest tu bardzo dużo rzeczy, których jeszcze nie widzieliśmy. W garażu pełno jest przeróżnych pudeł i skrzyń, nie mówiąc już o kotłowni. To istne muzeum. Mam wrażenie, że wystarczy, byśmy sprzedali wszystkie starocie i graty antykwariuszowi, a nawet nie będę musiał otwierać zakładu; pewnie moglibyśmy zostać rentierami. Maximilian spojrzał na syna uważnie.
– Słuchaj, siadaj na rower i jedź już, bo szybko ci zardzewieje i znowu zmieni się w antyk.
– Już nim jest – powiedział chłopiec, wskakując na siodełko i naciskając na pedały roweru, na którym Jacob Fleischmann pewnie nigdy się nie przejechał.
Max pojechał ścieżką wzdłuż plaży w kierunku miasteczka. Minął długi rząd domów, bliźniaczo podobnych do nowej rezydencji Carverów, urywający się tuż przy małej zatoczce, w której chronił się port rybacki. Przy starym nabrzeżu zacumowanych było zaledwie kilka kutrów i wiele małych, drewnianych łodzi długości najwyżej czterech metrów, których miejscowi rybacy używali do rozciągania sieci w pobliskich wodach przybrzeżnych, nie dalej niż sto metrów od plaży.
Max lawirował rowerem w labiryncie wyciągniętych na brzeg łodzi, przeznaczonych do remontu, i stosów drewnianych skrzynek z rybnego targu. Ze wzrokiem utkwionym w małej latarni morskiej wjechał na osłaniający port falochron w kształcie półksiężyca. Dotarłszy do końca, zmęczony już nieco, zszedł z roweru i oparł go o latarnię. Rozejrzawszy się, usiadł na jednym z ogromnych, wystawionych na pastwę fal morskich głazów. Mógł z tego miejsca, mrużąc mocno oczy, przyglądać się lśniącemu milionem iskier i bezkresnemu morzu.
Po kilku zaledwie minutach z zadumy wyrwał go widok wysokiego i chudego chłopca, jadącego rowerem po falochronie. Chłopak, szesnasto-, może siedemnastolatek, tak przynajmniej zdawało się Maxowi, skierował się ku latarni i oparł swój rower o rower Maxa. Odgarnąwszy z czoła gęste włosy, podszedł do kamienia zajętego przez Maxa.
– Cześć. To wy żeście się wprowadzili do domu na skraju plaży?
Max przytaknął.
– Jestem Max.
Chłopak o przenikliwych zielonych oczach i twarzy ogorzałej od słońca i wiatru wyciągnął doń rękę.
– Roland. Witamy w Nudach na Pudach.
Max uśmiechnął się i uścisnął dłoń Rolanda.
– Jak tam dom? Podoba wam się? – zapytał chłopak.
– Zdania są podzielone. Mój ojciec jest zachwycony. Reszta rodziny bynajmniej nie – wyjaśnił Max.
– Poznałem go parę miesięcy temu, kiedy przyjechał po raz pierwszy do miasteczka – powiedział Roland. – Sympatycznego masz ojca. Jest zegarmistrzem, prawda?
Max skinął głową.
– Może i jest sympatyczny – potwierdził Max. – Jak kiedy. Ale czasami przychodzą mu do głowy głupie pomysły. Na przykład przeprowadzka do takiej dziury jak ta.
– A dlaczego żeście tu przyjechali? – spytał Roland.
– Wojna – odparł Max. – Mój ojciec uważa, że miasto nie jest dziś najlepszym miejscem do życia. I chyba ma rację.
– Wojna – powtórzył Rolad, spuszczając wzrok. – Mam powołanie na wrzesień.
Maxa zatkało. Roland zrozumiał jego zakłopotanie i znowu się uśmiechnął.
– Każda rzecz ma swoją dobrą stronę – powiedział. – Może to moje ostatnie lato w tej mieścinie.
Max bez przekonania odwzajemnił uśmiech nowego kolegi. Pomyślał, że za kilka lat, o ile wojna nie skończy się wcześniej, także i on otrzyma wezwanie do wojska. Nawet w tak piękny dzień jak ten wszechobecne widmo wojny spowijało przyszłość zasłoną gęstych, czarnych chmur.
– Pewno nie widziałeś jeszcze miasteczka – rzekł Roland.
Max kiwnął głową.
– W takim razie wskakuj na rower. Masz niepowtarzalną okazję odbyć wycieczkę na dwóch kółkach z najlepszym przewodnikiem.
***
Wiele wysiłku kosztowało Maxa, by nadążyć za Rolandem. Przejechali niecałe dwieście metrów od krańca falochronu, a już poczuł, jak krople potu zaczynają spływać mu po czole i plecach. Roland odwrócił się i uśmiechnął z przekąsem.
– Brakuje kondycji, co? Tak to jest, jak się wiedzie życie mieszczucha – krzyknął, nie zwalniając tempa.
Jechali najpierw ścieżką wzdłuż wybrzeża, by potem odbić i zagłębić się w ulice miasteczka. Max, który zostawał coraz bardziej z tyłu, odetchnął wreszcie z ulgą, kiedy zobaczył, że Roland zwalnia i w końcu zatrzymuje się na samym środku placu, przy kamiennej fontannie. Max dobił do niego, rzucił rower na ziemię i tęsknie popatrzył w kierunku chłodnej, bijącej z fontanny wody.
Читать дальше