Graeber otworzył butelkę i napełnił szklankę do połowy. Armaniak połyskiwał jak płynny bursztyn.
– Wypij – powiedział Graeber do Elżbiety.
Nadpiła trochę i oddała szklankę.
– Wypij wszystko – powtórzył. – Dzisiaj jest odpowiedni wieczór. Wypij za cokolwiek: za nasze przeklęte życie albo za to, że jeszcze żyjemy – ale wypij. Potrzeba nam tego po tym martwym mieście. I w ogóle dobrze nam to zrobi.
– Dobrze. Wypiję za wszystko razem.
Znowu napełnił szklankę i sam ją wychylił. Natychmiast poczuł ogarniające go ciepło. Poczuł też wewnętrzną pustkę. Nie wiedział o niej przedtem. Była to pustka bez bólu.
Raz jeszcze napełnił szklankę do połowy, upił trochę i postawił ją między sobą a Elżbietą. Elżbieta podciągnęła nogi do góry, a rękoma objęła kolana. Młode listowie kasztanów połyskiwało nad nimi białawo w blasku księżyca – jakby zabłąkał się tu rój wczesnych motyli.
– Jakie ono czarne – powiedziała Elżbieta wskazując na miasto. – Zupełnie jak wypalona kopalnia węgla.
– Nie patrz na nie. Odwróć się. Tam jest inaczej.
Ławka stała na samym szczycie pagórka, którego stok z drugiej strony łagodnie opadał w dół – w stronę pól, ścieżek oblanych światłem księżyca topolowych alei, wieży kościółka we wsi i dalej, w stronę lasu i niebieszczących się gór na horyzoncie.
– Widzisz? W tym zawarty jest cały pokój świata – powiedział Graeber. – Proste, co?
– Proste, gdyby można było odwrócić się i nie myśleć o niczym więcej.
– Łatwo się tego nauczyć.
– A ty nauczyłeś się?
– Oczywiście. Inaczej już bym nie żył.
– Chciałabym też tak umieć.
– Od dawna już umiesz. Nasze życie samo o to dba. Mobilizuje rezerwy, skąd może. A w niebezpieczeństwie nie ma słabości ani sentymentów. – Podsunął jej szklankę.
– Czy i to do tego należy? – spytała.
– Tak. Przynajmniej dzisiejszej nocy.
Przyglądał się jej, gdy piła.
– Nie mówmy już o wojnie – powiedział.
Elżbieta oparła się o poręcz.
– Nie mówmy o niczym.
– Dobrze.
Siedzieli w milczeniu. Było bardzo cicho; cisza powoli ożywiła się łagodnymi odgłosami nocy, które jej nie zakłócają, lecz czynią jeszcze głębszą – lekkim szumem wiatru spływającego jak oddech lasów, krzykiem sowy, szelestem trawy i nieskończoną grą chmur i światła. Cisza przybierała na sile, wznosiła się, otaczała i przenikała ich z każdym oddechem głębiej, aż wreszcie sam oddech stał się ciszą, koił i wyzwalał, coraz spokojniejszy i dłuższy, i nie był już wrogiem, lecz dalekim, dobrotliwym snem…
Elżbieta drgnęła. Graeber zbudził się i rozejrzał.
– Co ty na to? Zasnąłem.
– Ja też. – Otworzyła oczy. Rozproszone światło skupiło się w nich i uczyniło je przejrzystymi.
– Dawno już tak nie spałam – powiedziała zdumiona. – Zawsze sypiam przy świetle w obawie przed ciemnością, a budzę się gwałtownie i ze strachem – nie tak jak teraz…
Graeber siedział w milczeniu. Nie pytał jej o nic. Ciekawość zamiera w czasach, w których tyle się dzieje. Dziwił się tylko mgliście, że siedzi tu tak spokojnie, osnuty snem jak podwodna skała rozwianymi wodorostami. Po raz pierwszy, od czasu gdy przyjechał z Rosji, czuł odprężenie. Łagodny spokój opanował go jak przypływ morza, które podniosło się w ciągu nocy i zatopiło suche, wypalone obszary, łącząc je w jedną lustrzaną powierzchnię wód.
Zeszli na dół, do miasta. Gdy zanurzali się w mrok ulic, owiała ich wystygła woń pogorzeliska; zaciemnione czarne okna towarzyszyły im jak Procesja katafalków. Elżbieta drżała z chłodu.
– Dawniej domy i ulice tonęły w świetle i to wydawało się zupełnie naturalne. Byliśmy do tego przyzwyczajeni. Dzisiaj dopiero potrafimy to właściwie ocenić…
Graeber spojrzał w górę. Niebo było czyste i bezchmurne, dobra noc dla lotników. I właśnie dlatego wolałby ją mniej jasną.
– Tak jest niemal w całej Europie – powiedział. – Tylko w Szwajcarii palą się jeszcze w nocy światła, aby lotnicy wiedzieli, że to kraj neutralny. Opowiadał mi o tym ktoś, kto był ze swą eskadrą we Francji i we Włoszech. Szwajcaria wygląda podobno jak wyspa światła – światła i pokoju, gdyż jedno oznacza drugie. Za nią i wokół niej rozciągają się ciemne, jakby spowite nieskończonymi całunami – Niemcy, Francja, Włochy, Bałkany, Austria i wszystkie inne kraje, gdzie toczy się wojna.
– Dano nam światło i ono uczyniło z nas ludzi. My jednak zamordowaliśmy je i znów staliśmy się jaskiniowcami – powiedziała Elżbieta gwałtownie.
“Uczyniło z nas ludzi – pomyślał Graeber. Uważał, że to przesada. – Elżbieta wydaje się mieć skłonność do przesadzania. A może jednak ma rację. Zwierzęta nie znają światła. Ani światła, ani ognia, ani bomb".
Stali na Marienstrasse. Graeber spostrzegł, że Elżbieta płacze.
– Nie patrz na mnie – powiedziała. – Nie powinnam była pić. Nie potrafię. Nie jestem smutna, tylko wszystko się nagle we mnie rozprężyło.
– Niech się rozpręża, nic nie szkodzi. Ze mną jest tak samo. To się z tym łączy.
– Z czym?
– Z tym, o czym mówiliśmy przedtem. Ze zdolnością do odwrócenia się w drugą stronę i zapominania. Jutro wieczorem nie będziemy biegali po ulicach. Pójdziemy do jakiejś knajpy, gdzie jest tyle światła, ile można wytrzasnąć w tym mieście. Rozpytam się.
– Dlaczego chcesz iść ze mną? Możesz znaleźć weselsze towarzystwo.
– Nie potrzebuję weselszego towarzystwa.
– A co?
– Nie mógłbym znieść wesołego towarzystwa. Ani takiego, które by mu okazywało współczucie. Mam tego dosyć przez cały dzień. Fałszywego i prawdziwego. Ty chyba również.
Elżbieta przestała płakać.
– Tak.
– Z nami jest inaczej. My nie potrzebujemy przed sobą udawać. To już wiele. A jutro wieczorem pójdziemy do najjaśniejszego lokalu w mieście i będziemy jedli i pili wino, i przez jeden wieczór zapomnimy o tym całym przeklętym życiu!
Spojrzała na niego.
– To się z tym łączy?
– Tak. To też się z tym łączy. Włóż najładniejszą suknię, jaką masz.
– Dobrze. Przyjdź o ósmej.
Nagle poczuł na twarzy jej włosy, a potem wargi, jakby muśnięcie wiatru. I zanim się zorientował, zniknęła we drzwiach.
Wyjął butelkę z kieszeni. Była pusta. Postawił ją pod bramą sąsiedniego domu. “Znów minął dzień – pomyślał. – Dobrze, że Reuter i Feldmann mnie teraz nie widzą! Cóż by oni powiedzieli!”
A więc dobrze, koledzy, niech i tak będzie, przyznaję się – powiedział Bóttcher. – Spałem z szynkarką. Co miałem począć? Przecież musiałem coś zrobić! Po co jest urlop! Nie chcę wracać na front jak cielak.
Siedział przy łóżku Feldmanna popijając kawę z pokrywki od menażki; nogi zanurzył w wiadrze z zimną wodą. Odkąd rozwalił rower, nabawił się od chodzenia pęcherzy na nogach.
– A ty? – spytał Graebera. – Co dzisiaj robiłeś? Wychodziłeś przed obiadem?
– Nie.
– Nie?
– Chrapał – wyjaśnił Feldmann. – Aż do południa. Żaden hałas nie zdołał go obudzić. Po raz pierwszy pokazał, że ma rozum.
Bóttcher wyciągnął nogi z wody i oglądał stopy. Pokryte były dużymi białymi pęcherzami.
– Popatrzcie no! Jestem dużym, silnym chłopem, ale nogi mam wrażliwe jak osesek. Całe życie już tak było. Nie twardnieją. Wszystkiego już próbowałem. I z takimi nogami znów muszę wyruszyć.
Читать дальше