Graeber włączył się do szeregu. Kilka kroków przed nim jakaś kobieta osunęła się nagle na ziemię obok zwłok i zaszlochała. Inni szli dalej, omijając ją, niemi, o twarzach tak skupionych, że prawie pustych, pozbawionych wszelkiego wyrazu poza trwożnym oczekiwaniem. Dopiero stopniowo, gdy zbliżali się do końca rzędu, pojawiał się w nich słaby odcień niespokojnej, skrywanej nadziei i widać było, jak oddychają z ulgą.
Graeber zawrócił do szopy.
– Był pan już w kaplicy? – spytał dozorca.
– Nie.
– Leżą tam bardziej poszarpane zwłoki. Trzeba mieć do tego silne nerwy. Ale pan jest przecież żołnierzem.
Graeber poszedł do kaplicy. Gdy wyszedł, dozorca czekał na niego.
– Okropne, prawda? – spojrzał badawczo na Graebera. – Niejeden już się tam załamał. Choćby wczoraj, jakiś gruppenfuhrer z obozu koncentracyjnego, chłop jak dąb.
Graeber nic nie odpowiedział. W swoim życiu widział już tyle trupów, że nie było to dla niego niczym nadzwyczajnym. Nawet fakt, że chodziło tu o cywilów, kobiety i dzieci. Także i to widział już dostatecznie często, a u Rosjan, Holendrów czy Francuzów rany nie były mniejsze niż te, które teraz oglądał. Przyszło mu właśnie na myśl, że zimą w Rosji ciała zamarzają w każdym stadium rozkładu i poszarpania, a grupa pięćdziesięciu powieszonych o nabrzmiałych twarzach, wybałuszonych, rozlanych oczach i otwartych ustach z grubymi czarnymi językami, stanowiła bardziej odstraszający widok niż te szczątki ludzkie w kaplicy.
– W zarządzie cmentarza nie ma żadnej wzmianki – oświadczył dozorca. – Ale są jeszcze dwie duże trupiarnie w mieście. Był pan już tam?
– Tak.
– Oni mają chociaż lód – powiedział dozorca z zazdrością. – Im łatwiej pracować niż nam.
– I tam jest także przepełnienie.
– Tak, ale mają lód; my go nie mamy, a robi się coraz cieplej. Jeszcze kilka kolejnych nalotów, a do tego nadal słoneczne dni – i nastąpi katastrofa. Będziemy musieli chować w masowych grobach.
Graeber skinął głową. Nie pojmował, dlaczego by to miało być katastrofą. Katastrofą był sam fakt, że istniały masowe groby.
– Robimy, co w naszej mocy – oświadczył dozorca. – Mamy tylu grabarzy, ilu nam wolno zatrudniać, ale wciąż jeszcze o wiele za mało. Nasza technika jest przestarzała na dzisiejsze czasy. Do tego dochodzą jeszcze przepisy religijne. – Zmęczony, otarł czoło. – Jedyną instytucją naprawdę nowoczesną pod każdym względem są obozy koncentracyjne. Mogą się tam uporać z setkami ciał dziennie. Wszystko najnowszą metodą. Ale oni, oczywiście, używają krematoriów, a u nas to nie wchodzi w rachubę…
Przez chwilę patrzył zamyślony gdzieś ponad murem. Potem skinął krótko Graeberowi i szybkim krokiem zawrócił do swojej szopy – obowiązkowy, gorliwy urzędnik śmierci.
Graeber musiał kilka chwil zaczekać; dwa kondukty pogrzebowe zatarasowały wejście. Raz jeszcze spojrzał za siebie. Księża modlili się nad grobami, rodziny i przyjaciele zmarłych stali obok świeżych kopczyków, pachniało zwiędłymi kwiatami i ziemią, ptaki śpiewały, procesja szukających nadal sunęła wzdłuż murów, grabarze wymachiwali łopatami w na poły wykopanych dołach, wokół kręcili się kamieniarze i agenci pogrzebowi – siedziba śmierci stała się najbardziej ożywionym miejscem w mieście.
Mały biały domek Bindinga spowity był pierwszym zmierzchem. W ogrodzie na murawie stał basenik dla ptaków, w którym pluskała woda. Między krzewami bzu kwitły narcyzy i tulipany, a pod brzozami połyskiwał posąg dziewczyny z marmuru.
Drzwi otworzyła gospodyni. Była to siwowłosa kobieta w wielkim białym fartuchu.
– Pan Graeber, nieprawdaż?
– Tak.
– Pana kreisleitera nie ma w domu. Musiał wyjść na ważne zebranie partyjne. Ale zostawił dla pana wiadomość.
Graeber wszedł za nią do domu pełnego jelenich rogów i obrazów. Rubens świecił nawet w półmroku. Na miedzianym stoliku z przyborami do palenia stała zawinięta w papier butelka. Obok leżał list. Alfons pisał, że niewiele jeszcze zdołał się dowiedzieć, ale jedno jest pewne – rodzice Graebera nigdzie w mieście nie są zarejestrowani jako zabici czy ranni. Prawdopodobnie zostali więc ewakuowani lub wyjechali. Niech Graeber zechce przyjść znowu jutro, a przy tej butelce wódki niechaj świętuje dziś wieczorem, że jest z dala od Rosji.
Graeber wsadził list i butelkę do kieszeni. Gospodyni stała w drzwiach.
– Pan kreisleiter kazał serdecznie pana pozdrowić.
– Proszę go ode mnie również pozdrowić i powiedzieć, że jutro znów przyjdę. I bardzo dziękuję za butelkę. Ogromnie mi się przyda.
– Będzie się z tego cieszył – odparła gospodyni z macierzyńskim uśmiechem. – To taki dobry człowiek.
Graeber zawrócił przez ogród. “Dobry człowiek – pomyślał. – Czy Alfons był nim także dla nauczyciela matematyki Burmeistra, którego wsadził do obozu koncentracyjnego? Widocznie każdy jest dla jednych dobrym człowiekiem, a dla innych wręcz złym. – Dotknął listu i butelki. – Świętować. Ale co? Nadzieję, że rodzice żyją? I z kim świętować? Z kolegami z izby czterdziestej ósmej w koszarach?" Spojrzał w gęstniejący niebieski mrok. Mógłby zanieść butelkę do Elżbiety Kruse. Jej tak samo się przyda jak i jemu. A dla niego pozostaje jeszcze armaniak.
Drzwi otworzyła kobieta o pomiętej twarzy.
– Przyszedłem do panny Kruse – powiedział Graeber zdecydowanym głosem i chciał ją wyminąć.
Kobieta nie usunęła się od drzwi.
– Panny Kruse nie ma w domu – odparła. – Powinien pan o tym wiedzieć.
– Dlaczego powinienem o tym wiedzieć?
– Czy nie uprzedzała pana?
– Zapomniałem. Kiedy wróci?
– O siódmej.
Graeber nie przewidywał, że Elżbiety może nie być w domu. Zastanawiał się, czy zostawić wódkę; ale nie wiadomo, co za historię zrobiłaby z tego ta denuncjantka. A może sama by ją wypiła?
– Dobrze, przyjdę później – odpowiedział.
Stał na ulicy niezdecydowany. Spojrzał na zegarek: dochodziła szósta. Wieczór zapowiadał się znów długi i ciemny. “Nie zapomnij, że masz urlop" – powiedział mu Reuter. Nie zapomniał, ale na nic się to nie zdało.
Poszedł na Karlsplatz i usiadł na ławce na skwerze. Potężny schron przeciwlotniczy wyglądał jak olbrzymia ropucha. Przezorni ludzie zawczasu wślizgiwali się tam niczym cienie. Ciemność spływała z krzaków i zatapiała resztki światła.
Graeber siedział na ławce i czekał. Przed godziną nie myślał o tym, aby znów zobaczyć Elżbietę. Gdyby była w domu, prawdopodobnie wręczyłby jej wódkę i poszedł sobie. Ale teraz, gdy jej nie zastał, z niecierpliwością wyczekiwał godziny siódmej.
Otworzyła mu Elżbieta.
– Ciebie się nie spodziewałem – powiedział zaskoczony. – Oczekiwałem smoka, który broni wejścia.
– Pani Lieser nie ma. Poszła na zebranie narodowosocjalistycznej organizacji kobiet.
– Do platfusowej brygady. Oczywiście! Tam jest jej miejsce! – Graeber rozejrzał się. – Zaraz tu inaczej wygląda, gdy jej nie ma.
– Inaczej wygląda, bo w przedpokoju pali się teraz światło – odparła Elżbieta. – Zawsze je zapalam, gdy ona wychodzi.
– A gdy jest w domu?
– Wtedy się oszczędza. To patriotyczne. Siedzimy po ciemku.
– Słusznie – powiedział Graeber. – Wtedy nas chwalą. – Wyciągnął butelkę z kieszeni. – Przyniosłem ci wódkę. Pochodzi z piwnicy pewnego kreisleitera. Dar kolegi szkolnego.
– Masz takich kolegów szkolnych?
– Tak. Podobnie jak ty przymusowych współlokatorów.
Читать дальше